Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Prawdziwa historia latających mioteł

Prawdziwa historia latających mioteł

Wiedźma – stara jędza z pypciem na nosie, posiadaczka czarnego, wyleniałego kocura i domku stojącego na kurzej łapce. Ze znającą się na tworzeniu magicznych mikstur z ziół, żabich odwłoków oraz strupów nietoperza, szamanką kojarzy się jeszcze jeden bardzo charakterystyczny element. To miotła, na której posępna czarodziejka zwykła latać.


Od niepamiętnych czasów folklorystyczne podania mówią o wiedźmach, które za środek transportu obrały sobie swoje sękate miotły. Jako że leciwe szamanki mogły przecież zaczarować każdy inny przedmiot i uczynić z niego swój latający pojazd, z jakiegoś powodu wybór padł na coś tak przyziemnego jak zapyziały badyl z pękiem, związanych sznurkiem, brzozowych zasuszonych gałązek. Czyż nie lepiej w tej roli sprawdziłby się dębowy stół, miękka poduszka, czy drzwi od stodoły? Przy tych ostatnich, smętna miotła wyglądałaby niczym Trabant przy Maybachu.

Tak czy inaczej wszyscy pamiętamy takie czarownice jak na przykład Wiedźma Hazel:

...Złą Czarownicę z Zachodu – jedną z bohaterek „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”:

Oraz nade wszystko – ciotkę Kokosza – Jagę.

Ba, na miotle fruwał nawet Harry Potter...

Skąd ta miotła? No, cóż – żeby dowiedzieć się o pochodzeniu tego legendarnego „pojazdu” latającego zacząć musimy od wynalazku, który jak zapewne pamiętamy z bajek czytanych nam za młodu, powodował, że ten element wyposażenia każdej wiejskiej chaty nabierał swoich niesamowitych mocy. Mowa tu o maści do latania. Według różnych podań maścią należało natrzeć samą miotłę lub ciało pasażera.

Magiczna maść do latania

Również w zależności od wersji legendy tajemniczy specyfik produkowało się z tłuszczu wydobytego ze zwłok noworodka lub zestawu magicznych roślin. I to właśnie roślinom, z których mogła być maść produkowana należy się bliżej przyjrzeć.

Zgodnie z dawnym podaniami, wiedźmy bardzo często korzystały na przykład z pokrzyku wilczej jagody, lulka czarnego, mandragory lekarskiej czy bielunia. Ekstrakty z tych roślin szamanki stosowały podczas rytuałów, rzucania zaklęć, leczenia pacjentów i prawdopodobnie też... do latania.
Co łączy wspomniane roślinki? Ano to, że wszystkie są silnie trujące, a w odpowiedniej dawce mają działanie halucynogenne. To zasługa m.in. hioscyjaminy – alkaloidu porażającego układ nerwowy oraz całemu zestawowi innych działających euforycznie, a także i powodujących psychodeliczne stany, związków chemicznych.

Czarownice na kwasie?

Być może wiedźmy eksperymentowały też ze sporyszem – grzybowym pasożytem atakującym zboża. Od XIV do XVII wieku w całej Europie pojawiały się doniesienia o grupach ludzi (niekiedy nawet i całych wsiach), wpadających w taneczny szał, toczących pianę z ust, dostających ataków paranoi czy gadających z wyimaginowanymi bytami. Ofiary tych „opętań” opisywały później swoje barwne wizje i mistyczne wręcz uniesienia. Dopiero w XX wieku pewien szwajcarski chemik - Albert Hofmann przyjrzał się sporyszowi, a konkretnie ergotaminie – alkaloidowi, z którego otrzymuje się kwas lizergowy, znany bardziej jako LSD.

Czemu maścią należało się smarować?

Te interesujące, wizjonerskie dragi miały jednak pewną wspólną, mocno upierdliwą, cechę – były cholernie niebezpieczne i konsumowane doustnie wywoływały wymioty, męczące nudności i podrażnienia skóry. W skrajnych przypadkach mogły doprowadzić też do śpiączki, a nawet śmierci. Wiedziały o tym wiedźmy, które tworząc skondensowane ekstrakty ze wspomnianych specyfików odkryły, że halucynogenne substancje wchłaniają się również przez skórę – w tym wypadku haj nie jest zmącony niepożądanymi reakcjami ludzkiego ciała. Ba, tak przyjęty narkotyk działał znacznie potężniej niż kiedy przyjmowano go doustnie. Wchłonięty przez skórę omijał wątrobę, która bardzo często znacznie neutralizowała działanie tej magicznej maści.

Po co ta miotła?

No dobra, ale w dalszym ciągu nie wiemy do czego służyła tu miotła. Chociaż pewnie wielu z Was, drodzy Bojownicy, pewnie się już domyśla...

Zacznijmy od tego, że papież Jan XVII w latach 20. XIV wieku dodał czarowanie do oficjalnej listy karygodnych herezji i zezwolił inkwizytorom zajmować się tępieniem tego typu działalności. Pierwszą oskarżoną o konszachty z diabłem i czary była pewna irlandzka wysoko urodzona dama – Alice Kyteler. Proces miał miejsce w 1323 roku. W dokumentach znalazł się opis maści, którą oskarżona trzymała w szafie. Substancją tą, Alice miała w zwyczaju smarować drewniany kijek, a następnie wkładać go sobie między nogi i galopować w te i nazad.

Dwa wieki później, kronikarze opisywali zloty czarownic, podczas których kobiety, w określone noce spotykały się. Na miejsce docierały na obtoczonych w mazi kijach lub klasycznie, na piechotę, po uprzednim wtarciu sobie tajemniczych mazideł pod pachy i w inne swe „owłosione miejsca”.

Już się domyślacie o co chodziło? Położone w pachach i pachwinach gruczoły potowe to miejsca wyjątkowo chłonne. Jeszcze bardziej chłonnym obszarem ciała są... błony śluzowe narządów płciowych. Wiedźmy smarowały więc kije swych mioteł „maścią na latanie”, czyli niczym innym jak halucynogennym mazidłem, a następnie za jego pomocą „aplikowały” sobie narkotyk wprost do swych wagin. Sam proces umieszczania halucynogennego specyfiku budził wśród zeznających w procesach, prostych mieszkańców wsi, skojarzenia z ujeżdżaniem mioteł. A no i warto też dodać, że w większości przypadków czarownice zasiadały na swych miotłach całkiem nago... Wyobraźcie sobie galopują watahę naprutych bieluniem nagich bab, które pocierając się sękatymi kijkami po kroczach radośnie skrzeczą "wiuuuuuuuuuuu...!".

Ćpanie i latanie

Nietrudno zgadnąć, że po wtarciu w swoje krocza maści, wiedźmy odrywały się od rzeczywistości. Od ziemi zresztą też. Halucynogen zawarty w mazidle dawał wrażenie latania – czarownicom wydawało się, że na swych miotłach wzbijają się w przestworza i szybują nad głowami przerażonych, bogobojnych mieszkańców wsi, grodów i zamków.

Will-Erich Peuckert, jeden z najbardziej szanowanych badaczy europejskiego folkloru, dawnych wierzeń, legend i baśni, zainteresował się tematem „maści do latania”. Bazując na instrukcjach zachowanych w kronikach i ustnych przekazach przygotował sobie miksturę na bazie belladonny, lulka i datury.

„Mieliśmy dzikie sny. Twarze tańczyły wokół mojej głowy, co z początku było dość przerażające. W pewnym momencie doznałem silnego uczucia latania. Przebyłem długie mile w powietrzu. Lot wielokrotnie przerywany był gwałtownymi upadkami. Końcową fazą mojego doświadczenia było wrażenie uczestnictwa w orgiastycznej uczcie wypełnionej groteskowymi i bardzo zmysłowymi ekscesami.” - pisał Peuckeret.

Teraz, znając mechanizmy stojące za działaniem latających mioteł zupełnie inaczej patrzeć będziemy na niewinne bohaterki naszych dziecięcych bajek (ciocia Jaga aplikująca sobie narkotyki do pochwy? Serio?). I o ile jesteśmy sobie w stanie wyobrazić taką na przykład Hermionę fruwającą na Nimbusie 2000, to już zasiadający na kijku Harry Potter mocno nas zniesmacza.

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…