Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Kubańscy punkowcy, którzy sprawili, że AIDS stało się modne

Kubańscy punkowcy, którzy sprawili, że AIDS stało się modne

Miesiąc temu w stolicy Kuby rozbrzmiał anielski głos Micka Jaggera. Występ Rolling Stonesów, na którym bawiło się pół miliona Kubańczyków, to bardzo symboliczne wydarzenie. Kiedyś w tym państwie nie wolno było słuchać muzyki rockowej – dziś pojawienie się w Hawanie największych rockowych dinozaurów to znak nieuchronnych zmian, które wkrótce czekają kraj sędziwego męża stanu - Fidela Castro. Koncert Rolling Stonesów to dobra okazja, aby opowiedzieć wam o „Los frikis”, czyli kubańskich rebeliantach rocka w czasach, kiedy ta muzyka była na cenzurowanym. Ci archetypowi punkowcy sprawili też… że AIDS stało się modne!


W latach 60. młodzi Kubańczycy zachłysnęli się brzmieniami rock'n'rolla. Nośniki z amerykańską muzyką sprzedawały się jak ciepłe bułeczki i oczywistym następstwem napływających z USA trendów byłby też rozwój lokalnej subkultury hippisowskiej. Niestety w 1959 roku do władzy doszedł Fidel Castro, który po tzw. „Kryzysie kubańskim”, strzelił focha i bardzo chciał, aby i reszta rodaków tak samo jak on darzyła niechęcią amerykańskich gringos. Aby pokazać swa pogardę do wszystkiego co typowe dla kapitalistycznego wroga, Castro zdelegalizował muzykę rockową!

Rocka nie wolno było ani słuchać, ani grać. Bana dostali wszyscy – wliczając w to grupy tworzące muzykę, w której warstwa tekstowa promowała komunistyczne idee kubańskich władz. Po kilku latach zakaz został wprawdzie zniesiony, ale była to jedynie formalna zmiana – miłośnicy gitarowych brzmień ciągle traktowani byli jako kontrrewolucyjny margines hołdujący amerykańskim modom.

Rockowe brzmienia docierały do domów Kubańczyków za pośrednictwem stacji radiowych z Florydy. Jednocześnie jednak władze robiły wszystko co możliwe, aby ustrzec młodzież przed zgubnymi skutkami słuchania amerykańskich dźwięków. Napiętnowani miłośnicy rocka mieli problemy ze znalezieniem pracy lub trafiali do aresztów, gdzie pod przymusem obcinano im mozolnie zapuszczane pióra.

A mimo to zepchnięty do głębokiego podziemia gatunek muzyki rozwijał się. Jako że modzi ludzie chcieli słuchać dokładnie tego, czego słuchali ich amerykańscy rówieśnicy, jak grzyby po deszczu powstawały kapele grające covery kompozycji znanych, zagranicznych grup. Wokaliści, którzy oczywiście nie znali języka angielskiego, musieli uczyć się tekstów na pamięć i starać się fonetycznie naśladować oryginalnych wykonawców. Kapele te można było nawet czasem usłyszeć w radio i telewizji – wówczas grupy mogły grać jedynie hiszpańskojęzyczne wersje niektórych zagranicznych ballad rockowych. Cięższe brzmienia zarezerwowane były jedynie dla prywatnych imprez, bardzo zresztą często inwigilowanych przez współpracujących z policją kapusiów.

A jednak opór powoli ustępował. W latach 80. kubańska przyszłość narodu zafascynowała się heavy metalem. Długie włosy, ćwieki i machanie łbem na koncertach stało się modne, mimo że w dalszym ciągu władze nie dawały fanom rocka żadnej ulgi i przy każdej okazji starały się uprzykrzyć im życie.

Jak wiadomo – większość bezmyślnych zakazów najczęściej prowadzi do powstawania społecznych wynaturzeń i szkodliwych nowotworów. W tym właśnie okresie wśród kubańskiej młodzieży narodziła się nowa subkultura zwana „Los frikis”. Byli to konserwatywni fani ciężkich rockowych rzępoleń, którzy muzykę traktowali jako drzwi ku wolności. Na początku dzieciaki te robiły to, co ich rówieśnicy z poprzednich dekad – potajemnie słuchały nadawanych z Miami rockowych rozgłośni i brały udział w podziemnych, hard-rockowych imprezach, gdzie można było usłyszeć covery Stonesów, Zeppelinów, a nawet i szło poskakać w takt modnych kompozycji punkowych kapel z USA.

Niestety, wkrótce dla młodocianych rockersów znów nadeszły ciężkie czasy. W 1989 roku w Berlinie runął mur. Stało się to, czego Castro bał się najbardziej. Kiedy w tym samym roku Gorbaczow odwiedził Hawanę, osobiście powiedział Fidelowi, że pierestrojka jest jednoznaczna z zakończeniem prowadzonych przez ZSRR dotacji dla Kuby. Blok wschodni, który był głównym odbiorcą kubańskiego eksportu, właśnie upadał. Skończyła się też pomoc żywnościowa, a Amerykanie, jak na złość postanowili dorzucić swoje trzy grosze i wprowadzili kolejne blokady gospodarcze na wyspę. Dla Kubańczyków nastąpił czas kryzysu i głodu. Castro, obawiając się, że straci kontrolę nad swoim ludem, postanowił dokręcić nieco śrubę. Uznał, że szczypta terroru powinna być tu najlepszym, skutecznym (prewencyjnym) rozwiązaniem wszelkich kłopotów, co to mogłyby nadejść… Powtarzając niczym mantrę hasło „Socialismo o muerte!” („Socjalizm, albo śmierć!”), sfrustrowany dyktator znów rozpoczął akcję pielenia kraju ze wszelkich przejawów amerykańskości. I po raz kolejny oberwało się fanom rocka. Długowłosa młodzież była pałowana przez stróżów komunistycznego prawa, rozpoczęły się aresztowania i nieustanne nękanie każdego, kto miał czelność zbyt bardzo pokazywać swoje uwielbienie dla gitarowych brzmień.

W tym samym czasie z Angoli do ojczyzny wracali żołnierze. Kuba brała wówczas udział w tamtejszej wojnie domowej i wspierała swoimi siłami militarnymi angolski lewicowy rząd. W 1988 roku podpisano porozumienie, na mocy którego zaangażowane w wojnę państwa miały wycofać swoje siły z tego kraju. Powracający do ojczyzny żołnierze przywozili ze sobą nie tylko rany i wojenne traumy, ale także i całkiem nowy wynalazek – AIDS. Fala zakażeń wirusem HIV zmusiła kubańskie władze do otwierania specjalnych hospicjów wyspecjalizowanych w pomocy osobom cierpiącym na tę niezbyt dobrze znaną jeszcze wówczas chorobę.

W głowie pewnego młodego, bezdomnego punka posługującego się ksywką Paco La Bala narodził się szalony pomysł. Zwany przez wielu „Kurtem Cobainem frikisów” chłopak wiódł całkiem gówniane życie wyrzutka hołdującego dewizie Sex Pistolsów - „No Future”. Paco uznał, że dosłownie zinterpretuje Fidelową odezwę i zamiast socjalizmu wybierze śmierć. Poszedł więc do jednego ze szpitali i wbił sobie w żyłę igłę zakażoną krwią człowieka chorego na AIDS.

Zdobyty przez Paco bilet na niepowtarzalne spotkanie z kostuchą okazał się też biletem… do raju. Sanatoria, w których przebywali chorzy na AIDS były, pomimo potężnego kryzysu, bardzo szczodrze dofinansowane przez ministerstwo zdrowia, a specjalnie przeszkolona obsługa stawała na głowach, aby pacjenci godnie przeżyli ostatnie miesiące swojego życia. Radio, telewizja, trzy posiłki dziennie (mięso, owoce, lody!), klimatyzowane pomieszczenia i... pełna swoboda. Wieść o tych jedynych w kraju miejscach, gdzie panuje wolność i dobrobyt szybko rozniosła się wśród punków, którzy postanowili pójść w ślady Paco.

I tak też wkrótce goście odwiedzający swych przebywających w sanatoriach, przyjaciół mogli poczuć się niczym na wielkim, rockowym festynie – w jednej sali rozbrzmiewała Metallica, z drugiej wydzierał się Kurt Cobain, a w innej dało się usłyszeć „Kashmir” Zeppelinów! Żeby tego było mało, w hospicjach powstawały kapele rockowe! Punkowcy budowali sobie głośniki z kartonów, do gitar sprowadzonych niegdyś ze Wschodniego Berlina montowali struny wykonane z telefonicznych kabli, a co bardziej zaradni potrafili sobie skonstruować cały zestaw perkusyjny bazując na starym, medycznym sprzęcie. W latach 90. frikisi mieszkający na koszt państwa w czternastu hospicjach dla chorych na AIDS czuli się niczym pączki w maśle, a luksusów, którymi opływali mogli im pozazdrościć wszyscy ciężko pracujący Kubańczycy.

Szacuje się, że w tamtym czasie celowo zakaziło się ponad 200 osób. Do dzisiejszych czasów dotrwało jedynie kilku z tamtych nieszczęsnych pojebów. Gdyby tylko wszyscy ci gryzący piach rockersi wiedzieli, że za cenę lodów, klimy i wygodnego wyra pozbyli się jedynej w swoim rodzaju możliwości posłuchania Rolling Stones na żywo... Przecież to symboliczny upadek komunizmu!

Źródła:1,2,3,4

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…