W 1971 roku prezydent Stanów Zjednoczonych Richard Nixon ogłosił początek bezkompromisowej „wojny z narkotykami”. W życie wprowadzono zakrojone na dużą skalę akcje mające na celu ograniczyć sprzedaż, a co najważniejsze – przemyt nielegalnych substancji na teren USA.
O, ironio – ten sam czołowy reprezentant największego mocarstwa na świecie osobiście został kiedyś narkotykowym mułem. I to na "zlecenie" samego… Louisa Armstronga! Armstrong – wielki jazzman, znakomity trębacz i prawdziwa ikona popkultury – miał w życiu niebywałe szczęście. Nie każdy bowiem dzieciak wywodzący się z nowoorleańskiej biedoty ma szansę na tak wielką karierę.
Ojciec Louisa był pracownikiem w fabryce terpentyny, natomiast matka i siostra małego Louisa dawały dupy za pieniądze. Młody miał jednak wyjątkowy talent, który po latach szlifowania pozwolił mu zaistnieć na jazzowej scenie i stworzyć niezliczoną ilość ponadczasowych szlagierów.
Louis, podobnie jak większość czarnoskórych muzyków związanych z nowoorleańską sceną, szczególnym szacunkiem darzył swoją muzę – roślinę, która pozwalała mu wspiąć się na wyżyny kreatywności.
Wiele kompozycji, które Armstrong i członkowie jego zespołu stworzyli nigdy by nie powstało, gdyby nie olbrzymie ilości marihuany, którą artyści raczyli się podczas prób i koncertów. Tu warto wpleść pewną małą ciekawostkę. Jednym z utworów, które według samego Armstronga bezpośrednio odnoszą się do zielska jest „Muggles”. Wiele dekad później nazwa ta spodobała się pewnej pisarce, która tworząc serię powieści o przygodach młodego okularnika uczęszczającego do szkoły czarów tym właśnie określeniem („muggles”, czyli „mugole”) ochrzciła ludzi, którzy nie posiadają magicznych zdolności.
arihuana niejeden raz wpędziła muzyka w kłopoty. Zawsze jednak udawało mu się uniknąć konsekwencji. Przy tak zatrważających ilościach zielska, jakie codziennie wypalał, Louis po prostu miał niebywałe szczęście. Pewnego razu stróże prawa dopadli Armstronga, kiedy ten w towarzystwie swego perkusisty Vica Bertona raczył się skrętem przed drzwiami kalifornijskiego Cotton Clubu. Obaj panowie z miejsca trafili do aresztu. Jako że zdążyli już sporo wypalić, przez całą noc radośnie rechotali. Przestali dopiero rano, gdy poinformowano ich, że obaj muszą zapłacić karę – po 1000 dolców od łebka. Na tym jednak konsekwencje się skończyły.
Cóż, Louis był znany, lubiany i nikt nie chciał widzieć go w innym miejscu niż na scenie. Również i władzom bardzo zależało na promowaniu tego artysty. W latach 50. Departament Stanu Stanów Zjednoczonych stworzył bowiem nowy, propagandowy projekt. Wybierano najbardziej utalentowanych Afroamerykanów – pisarzy, muzyków, aktorów, nadawano im tytuł „Ambasadorów Życzliwości”, a następnie wysyłano do Europy i Azji, aby tam promowali amerykańską demokrację. Armstrong załapał się na taką fuchę i wraz ze swoim zespołem pojechał na dwa wielkie tournée. W 1958 roku artyści wrócili z drugiej europejsko-azjatyckiej trasy koncertowej.
Na lotnisku w Nowym Jorku wszyscy skierowani zostali do kolejki podróżnych czekających na inspekcję swoich bagażów. Muzyk zaczął się pocić. Obficie. Miał bowiem powód do stresu. Otóż w jego walizce spoczywał pakuneczek składający się z blisko półtorakilogramowej porcji wyśmienitej marihuany. Taka paczuszka to już nie jeden malutki joint, tylko ilość hurtowa! Nie zapominajmy jednak, że Louis miał w życiu niebywałe szczęście…
Gdy tak sobie stał niczym krowa w kolejce do uboju, w sali przylotów zrobiło się zamieszanie. Środkiem korytarza, otoczony przez fotoreporterów i ochronę, kroczył sobie w najlepsze sam Richard Nixon, który w tamtym czasie pełnił funkcję wiceprezydenta USA! Wracał akurat z jakiejś dyplomatycznej podróży.
Mimo kręcącego się tłumu gapiów i chaosu, który momentalnie zapanował wśród obecnych na lotnisku podróżnych, wzrok Nixona zatrzymał się Armstrongu - spoconym i błyszczącym niczym wypucowana glaca Telly'ego Savalasa. Polityk od razu podszedł do artysty, uścisnął mu dłoń i zapytał:
- Co tu robisz, Satchmo? („Satchmo” to pseudonim artystyczny jazzmana)
Artysta, zgodnie z prawdą, powiedział:
- Cóż, Pops (Louis każdego nazywał tym mianem). Właśnie wracam z trasy koncertowej po Azji, gdzie pojechałem jako „Ambasador Życzliwości”. Kazano mi stanąć w tej kolejce...
Nixon pogratulował muzykowi, następnie, spojrzawszy na długi ogonek, rzekł:
- Nasi ambasadorzy nie muszą przecież przechodzić przez rewizję...
Wskazał na walizkę Armstronga i dodał:
- Dla wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych wielkim zaszczytem będzie ponieść twoje bagaże.
Louis z ogromną radością przystał na propozycję Nixona i już po chwili stał przed lotniskiem analizując wydarzenia, które miały miejsce w ciągu ostatnich kilku minut. Znowu miał szczęście…
Po jakimś czasie Richard Nixon został poproszony „na słówko” przez swego doradcę Charlesa McWhortera. Ten przypadkiem dowiedział się o całym zajściu od jednego z muzyków Armstronga i nie omieszkał opowiedzieć o tym swemu szefowi. Wstrząśnięty wiceprezydent spojrzał na niego i z niedowierzaniem zapytał:
- To Louie pali marihuanę?
Polityk na szczęście (!) nie miał jazzmanowi za złe, że ten uczynił z niego narkotykowego muła i nigdy z tego incydentu nie zrobił afery. W 1971 roku Louis Armstrong zmarł we śnie na atak serca. Nixon, który wówczas pełnił już rolę prezydenta Stanów Zjednoczonych, dwa dni po śmierci muzyka wydał oficjalny komunikat:
„Był jednym z twórców amerykańskiej formy sztuki. Indywidualistą i wolną duszą, artystą ogólnoświatowej sławy. Jego wielkie talenty i wspaniały duch dodaje bogactwa i przyjemności w naszym życiu”.
Komentarze