Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Szukaj


 

Znalazłem 3 takie materiały

Geny - więcej od taty niż od mamy

Wśród genów nie ma równouprawnienia. To po ojcu dziedziczymy geny, które w głównej mierze decydują o cechach osobowości, talentach czy skłonnościach, także do różnych chorób.

Czytaj dalej →


Mężczyźni na wymarciu - czy facetów czeka los dinozaurów? – 8 marca 2044 roku. Po 53 latach spędzonych w specjalnych kapsułach, z hibernacji budzi się dwóch mężczyzn. Na śpiochów nie czekają dobre informacje - w trakcie ich głębokiego snu miała miejsce wielka wojna, podczas której w ruch poszły nuklearne bomby. Ich użycie okazało się tragiczne dla samczego rodu - z całej powierzchni Ziemi zniknęli mężczyźni. Mimo że fabuła wielbionej przez wielu „Seksmisji” narodziła się w głowie jej twórcy - Juliusza Machulskiego, to wizja świata bez facetów może być nam bliższa, niż się wydaje.

Mężczyzna zawsze był towarem, na który istniał olbrzymi popyt. Jak by nie patrzeć - my faceci mamy sporo zalet. Ktoś musi przecież pójść na polowanie, zbudować dom, wybrać się na wojnę i znaleźć jeszcze czas na podjęcie dochodowej pracy, aby swą rodzinę utrzymać. Oczywiście nie oznacza to, że kobieta była jedynie pojemnikiem na ejakulat zaopatrzonym w funkcje robota kuchennego i odkurzacza. Gdzieżby tam!

Z jakiegoś jednak powodu starożytni Grecy mocno związywali sznurkiem swoja mosznę, tak aby „odciąć od reszty systemu” lewe jądro. Według ówczesnych wierzeń to właśnie z tegoż narządu pochodziła „zła sperma”, czyli ta, dzięki której zamiast dzielnego wojownika na świat przyjść miała słaba i krucha samica. Ten mały dyskomfort podczas prokreacji i tak wydaje się być małym poświęceniem w porównaniu z tym, co potrafili sobie zaserwować żyjący w XVII wieku Francuzi. Aby mieć pewność, że na świat przyjdzie syn, niektórzy panowie dobrowolnie godzili się na amputację lewego jądra.

Przez całą historię ludzie robili różne dziwne rzeczy, wliczając w to specjalną dietę czy waginalne lewatywy, aby tylko na świat przyszedł mały mężczyzna. Nie wiadomo na czym skończyłoby się to eksperymentowanie z własnymi organami płciowymi, gdyby nie nauka, która całą zabawę najzwyczajniej w świecie nam zepsuła.

Zabawy z chromosomami

W 1910 roku amerykański biolog Thomas Hunt Morgan odkrył, co tak naprawdę decyduje o płci naszego potomstwa. Okazało się, że stoi za tym chromosom - jeden ze składników komórkowego jądra, będący głównym źródłem informacji o nas samych. Człowiek posiada 23 pary chromosomów, z czego jedna z nich odpowiada za płeć. U kobiet są to dwa chromosomy X, tymczasem u panów, w parze z chromosomem X jest też inny - ten jeden, najważniejszy decydujący drobiazg - chromosom Y. Jeśli więc zniknąłby ten element budowy naszych komórek, planeta Ziemia stałaby się rajem dla każdego mężczyzny, który by jakimś cudem nie wyginął...

To odkrycie pobudziło wyobraźnię nie tylko autorów książek fantastyczno-naukowych oraz
twórców widowisk filmowych, ale i przedstawicieli świata nauki.
Jak by nie patrzeć był to kolejny krok w rozwoju genetyki i absolutnie nic niewnosząca wiadomość dla Greka, który w dalszym ciągu z uporem maniaka związywał rzemieniem swe lewe jądro, rozpaczliwie błagając Erosa o to, żeby jego siedemnaste z kolei dziecko tym razem było synem... Do czasu. Gdzieś w połowie lat 70. świat poznaje tajemniczego naukowca, który na pierwszy rzut oka bardziej przypomina słynnego Marlboro Mana niż spędzającego większość życia wśród laboratoryjnych probówek genetyka. Facet ten przeprowadził badania, których rezultat sprawił, że nam - mężczyznom, wcale do śmiechu nie było. Ronald Ericsson, bo tak się odkrywca nazywał, zauważył, że plemniki zawierające chromosom Y są znacznie bardziej wiotkie, ale i równocześnie szybsze niż plemniki z chromosomem X, które to mają większe główki i wyraźnie dłuższe ogonki.



Naukowiec umieścił nasienie w probówce wypełnionej białkowym, gęstym roztworem. Większe i bardziej powolne plemniki „żeńskie” najzwyczajniej grzęzły w cieczy, podczas gdy „chłopakom” z reguły udawało się spłynąć na dno naczynia. To odkrycie wkrótce zaowocowało opatentowaniem nowatorskiej techniki i wprowadzeniem jej do użycia w niemalże dwustu placówkach na całym świecie.

Doktor Ericsson gwarantował 85% skuteczności w takim „planowaniu” płci dziecka.
I tak też biedny Grek, zamykający dopływ krwi do swego lewego klejnotu, mógł wreszcie odetchnąć z ulgą - od teraz modły do wszechmocnych bóstw ustąpiły miejsca nauce i praktycznie każdy potomek mógł być synem! Niestety, jak na złość, w międzyczasie zmniejszył się popyt na mężczyzn...

Kobiecy faceci w rurkach
Ericsson, obserwując przez dwie dekady historię swoich usług, zauważył, że w latach 90. większość zgłaszających się do jego klinik par pragnęła, aby na świat przyszła... córeczka. Tak więc, można powiedzieć, że lata niewdzięcznych praktyk i poświęceń naszych przodków, którzy zaciekle walczyli o męską płeć swych potomków, poszły na marne. Zwolennicy teorii mówiącej o wracającej do łask Pachamamy i zmierzchu ery mężczyzn, radośnie zatarli ręce. Oto bowiem mieli kolejny dowód na to, że czas samczej dominacji właśnie dobiega końca... Porównując statystyki z ankiet przeprowadzonych trzy dekady temu z aktualnymi, widać jak bardzo zmieniło się podejście przedstawicieli zachodniego świata do kwestii tego, kto w rodzinie powinien być odpowiedzialny za utrzymywanie domu, a kto za mieszanie chochlą w rondelku. Dziś nie trzeba być specjalnie spostrzegawczym obserwatorem, aby zauważyć, że panie stały się silne i coraz mniej zależne od mężczyzn. I pomyśleć, że jeszcze do połowy XIX kobiety w żadnym kraju nie miały praw wyborczych...

Tymczasem archetypowy, nieogolony, atletyczny mężczyzna ustąpić musiał nowej wizji faceta - romantycznemu, wepchniętemu w koszmarnie obcisłe legginsy chuchru z podejrzeniem
zaawansowanej anemii. Czyżby więc to nie wojna atomowa mogłaby być przyczyną „wyginięcia” samców, a sami niewieściejący z dnia na dzień faceci, kulący się u nóg swych silnych i dominujących żon? Niekoniecznie. W końcu to kobiety nieprzerwanie wzdychają do mocno niemęskich członków boysbandów, celebrytów o trudnej do określenia płci czy filmowych wymuskanych do nieprzytomności wampirów, które równie dobrze mogłyby zerkać na nas z okładek magazynów dla panów lubiących ssać laski.

O tym, że kobiety przestały zachwycać się muskularnymi dzikusami o kwadratowych szczękach świadczy chociażby prosty eksperyment, który dwa lata temu przeprowadzili psychologowie z uniwersytetów w Nowym Jorku oraz Princeton. Zarówno badanym paniom, jak i panom przedstawiono serię zdjęć różnych typów twarzy płci przeciwnej. Jeśli chodzi o mężczyzn, to możemy być spokojni - z nami jest wszystko w najlepszym porządku - większość badanych uważa delikatne, damskie rysy twarzy za te najbardziej pociągające. Gorzej, niestety, wyglądają obecnie preferencje kobiet, dla których ideałem okazał się facet o niemalże kobiecym obliczu i ciemnej karnacji. Najwyraźniej piękny jak laleczka Zack Efron zasiadł na tronie, który jeszcze parę dekad temu okupował posępny, śmierdzący łiskaczem i papierosowym dymem, Humphrey Bogart.

Nie bądźmy jednak fatalistami - to nie pierwszy raz, kiedy ni z tego, ni z owego pojawia się moda na zniewieściałych mężczyzn. Skoro przeżyliśmy już epokę żyjących na dworze Króla Słońce wypudrowanych nosicieli obcisłych rajstop i kolonii wszy kryjących się w misternie ufryzowanych perukach, to i przetrwamy wysyp dziewczęcych chłopców o chudych nóżkach.
Zresztą i tak wygląda na to, że katastrofa jest nam pisana niezależnie od tego, jaki typ faceta jest obecnie symbolem seksu.

Biada nam!
Apokaliptyczną wizję męskiej przyszłości zaprezentowała jedna z najbardziej wpływowych
australijskich kobiet nauki - Jenny Graves, profesor pracująca w Szkole Badań Biologicznych na Państwowym Uniwersytecie Australii. Potrzebujecie chromosomu Y, aby być mężczyznami! - tłumaczyła studentom medycyny zebranym na auli podczas oficjalnego wystąpienia w irlandzkiej Królewskiej Szkole Chirurgicznej. - Jeszcze trzysta milionów lat temu chromosom Y zwierał 1400 genów, teraz pozostało ich tylko 45!
Badaczka uważa, że jak tak dalej pójdzie, to my, faceci, będziemy mieli niemały problem. Ale
spokojnie - profesor Graves twierdzi, że ostatecznie wyginiemy dopiero za 5 milionów lat. Zresztą do tego czasu zdarzyć się może wiele rzeczy - włącznie z kosmiczną inwazją agresywnych żaboludów.
Na zjawisko zanikającego chromosomu Y zwrócił też uwagę profesor Bryan Sykes z Uniwersytetu Oksfordzkiego. Swoją mroczną wersję przyszłości przedstawił w książce pt. „Klątwa Adama”. Autor uważa, że dojdzie do sytuacji, w której jedyną szansą na przetrwanie ludzkości będzie sztuczne zapładnianie kobiet. Wizja profesora Sykesa jest jednak nieco bardziej fatalistyczna - badacz twierdzi, że mężczyźni przetrwają jeszcze przez jakieś 5000 pokoleń, czyli mniej więcej 125 tysięcy lat.

Czy jednak jest się czego bać? Wielu krytyków tych teorii uważa, że natura sobie poradzi. Owszem, ilość chromosomów Y może drastycznie zmaleć - ale zawsze pozostanie to minimum niezbędne do utrzymania nas przy życiu. Ponadto pociesza nas pewien szczur z japońskiej wyspy Okinawa, który, jak się okazało, w procesie ewolucji stracił chromosom Y - prawdopodobnie geny zapisane na nim zostały przeniesione do chromosomu X. Gryzoń dał sobie jednak radę i wyginąć wcale nie zamierza, mimo że nie do końca jeszcze wiadomo co determinuje płeć kolejnych potomków tego sympatycznego zwierzęcia.

Ponadto teorie ginącego mężczyzny zostały już podważone przez genetyków z uniwersytetu w Cambridge. Badacze przyjrzeli się chromosomowi Y uzyskanemu od rezusa - sympatycznego przedstawiciela rodziny makaków. Naukowcy twierdzą, że człowieka i wspomnianą małpkę dzieli całe 25 milionów lat ewolucji. Od tego czasu straciliśmy tylko jeden nieszczęsny gen z 45 obecnych w naszym męskim chromosomie, więc jeśli nawet kiedykolwiek przyjdzie nam stanąć w obliczu samczej zagłady, to na pewno mamy jeszcze naprawdę sporo czasu...

Mężczyźni na wymarciu - czy facetów czeka los dinozaurów?

8 marca 2044 roku. Po 53 latach spędzonych w specjalnych kapsułach, z hibernacji budzi się dwóch mężczyzn. Na śpiochów nie czekają dobre informacje - w trakcie ich głębokiego snu miała miejsce wielka wojna, podczas której w ruch poszły nuklearne bomby. Ich użycie okazało się tragiczne dla samczego rodu - z całej powierzchni Ziemi zniknęli mężczyźni. Mimo że fabuła wielbionej przez wielu „Seksmisji” narodziła się w głowie jej twórcy - Juliusza Machulskiego, to wizja świata bez facetów może być nam bliższa, niż się wydaje.

Mężczyzna zawsze był towarem, na który istniał olbrzymi popyt. Jak by nie patrzeć - my faceci mamy sporo zalet. Ktoś musi przecież pójść na polowanie, zbudować dom, wybrać się na wojnę i znaleźć jeszcze czas na podjęcie dochodowej pracy, aby swą rodzinę utrzymać. Oczywiście nie oznacza to, że kobieta była jedynie pojemnikiem na ejakulat zaopatrzonym w funkcje robota kuchennego i odkurzacza. Gdzieżby tam!

Z jakiegoś jednak powodu starożytni Grecy mocno związywali sznurkiem swoja mosznę, tak aby „odciąć od reszty systemu” lewe jądro. Według ówczesnych wierzeń to właśnie z tegoż narządu pochodziła „zła sperma”, czyli ta, dzięki której zamiast dzielnego wojownika na świat przyjść miała słaba i krucha samica. Ten mały dyskomfort podczas prokreacji i tak wydaje się być małym poświęceniem w porównaniu z tym, co potrafili sobie zaserwować żyjący w XVII wieku Francuzi. Aby mieć pewność, że na świat przyjdzie syn, niektórzy panowie dobrowolnie godzili się na amputację lewego jądra.

Przez całą historię ludzie robili różne dziwne rzeczy, wliczając w to specjalną dietę czy waginalne lewatywy, aby tylko na świat przyszedł mały mężczyzna. Nie wiadomo na czym skończyłoby się to eksperymentowanie z własnymi organami płciowymi, gdyby nie nauka, która całą zabawę najzwyczajniej w świecie nam zepsuła.

Zabawy z chromosomami

W 1910 roku amerykański biolog Thomas Hunt Morgan odkrył, co tak naprawdę decyduje o płci naszego potomstwa. Okazało się, że stoi za tym chromosom - jeden ze składników komórkowego jądra, będący głównym źródłem informacji o nas samych. Człowiek posiada 23 pary chromosomów, z czego jedna z nich odpowiada za płeć. U kobiet są to dwa chromosomy X, tymczasem u panów, w parze z chromosomem X jest też inny - ten jeden, najważniejszy decydujący drobiazg - chromosom Y. Jeśli więc zniknąłby ten element budowy naszych komórek, planeta Ziemia stałaby się rajem dla każdego mężczyzny, który by jakimś cudem nie wyginął...

To odkrycie pobudziło wyobraźnię nie tylko autorów książek fantastyczno-naukowych oraz
twórców widowisk filmowych, ale i przedstawicieli świata nauki.
Jak by nie patrzeć był to kolejny krok w rozwoju genetyki i absolutnie nic niewnosząca wiadomość dla Greka, który w dalszym ciągu z uporem maniaka związywał rzemieniem swe lewe jądro, rozpaczliwie błagając Erosa o to, żeby jego siedemnaste z kolei dziecko tym razem było synem... Do czasu. Gdzieś w połowie lat 70. świat poznaje tajemniczego naukowca, który na pierwszy rzut oka bardziej przypomina słynnego Marlboro Mana niż spędzającego większość życia wśród laboratoryjnych probówek genetyka. Facet ten przeprowadził badania, których rezultat sprawił, że nam - mężczyznom, wcale do śmiechu nie było. Ronald Ericsson, bo tak się odkrywca nazywał, zauważył, że plemniki zawierające chromosom Y są znacznie bardziej wiotkie, ale i równocześnie szybsze niż plemniki z chromosomem X, które to mają większe główki i wyraźnie dłuższe ogonki.



Naukowiec umieścił nasienie w probówce wypełnionej białkowym, gęstym roztworem. Większe i bardziej powolne plemniki „żeńskie” najzwyczajniej grzęzły w cieczy, podczas gdy „chłopakom” z reguły udawało się spłynąć na dno naczynia. To odkrycie wkrótce zaowocowało opatentowaniem nowatorskiej techniki i wprowadzeniem jej do użycia w niemalże dwustu placówkach na całym świecie.

Doktor Ericsson gwarantował 85% skuteczności w takim „planowaniu” płci dziecka.
I tak też biedny Grek, zamykający dopływ krwi do swego lewego klejnotu, mógł wreszcie odetchnąć z ulgą - od teraz modły do wszechmocnych bóstw ustąpiły miejsca nauce i praktycznie każdy potomek mógł być synem! Niestety, jak na złość, w międzyczasie zmniejszył się popyt na mężczyzn...

Kobiecy faceci w rurkach
Ericsson, obserwując przez dwie dekady historię swoich usług, zauważył, że w latach 90. większość zgłaszających się do jego klinik par pragnęła, aby na świat przyszła... córeczka. Tak więc, można powiedzieć, że lata niewdzięcznych praktyk i poświęceń naszych przodków, którzy zaciekle walczyli o męską płeć swych potomków, poszły na marne. Zwolennicy teorii mówiącej o wracającej do łask Pachamamy i zmierzchu ery mężczyzn, radośnie zatarli ręce. Oto bowiem mieli kolejny dowód na to, że czas samczej dominacji właśnie dobiega końca... Porównując statystyki z ankiet przeprowadzonych trzy dekady temu z aktualnymi, widać jak bardzo zmieniło się podejście przedstawicieli zachodniego świata do kwestii tego, kto w rodzinie powinien być odpowiedzialny za utrzymywanie domu, a kto za mieszanie chochlą w rondelku. Dziś nie trzeba być specjalnie spostrzegawczym obserwatorem, aby zauważyć, że panie stały się silne i coraz mniej zależne od mężczyzn. I pomyśleć, że jeszcze do połowy XIX kobiety w żadnym kraju nie miały praw wyborczych...

Tymczasem archetypowy, nieogolony, atletyczny mężczyzna ustąpić musiał nowej wizji faceta - romantycznemu, wepchniętemu w koszmarnie obcisłe legginsy chuchru z podejrzeniem
zaawansowanej anemii. Czyżby więc to nie wojna atomowa mogłaby być przyczyną „wyginięcia” samców, a sami niewieściejący z dnia na dzień faceci, kulący się u nóg swych silnych i dominujących żon? Niekoniecznie. W końcu to kobiety nieprzerwanie wzdychają do mocno niemęskich członków boysbandów, celebrytów o trudnej do określenia płci czy filmowych wymuskanych do nieprzytomności wampirów, które równie dobrze mogłyby zerkać na nas z okładek magazynów dla panów lubiących ssać laski.

O tym, że kobiety przestały zachwycać się muskularnymi dzikusami o kwadratowych szczękach świadczy chociażby prosty eksperyment, który dwa lata temu przeprowadzili psychologowie z uniwersytetów w Nowym Jorku oraz Princeton. Zarówno badanym paniom, jak i panom przedstawiono serię zdjęć różnych typów twarzy płci przeciwnej. Jeśli chodzi o mężczyzn, to możemy być spokojni - z nami jest wszystko w najlepszym porządku - większość badanych uważa delikatne, damskie rysy twarzy za te najbardziej pociągające. Gorzej, niestety, wyglądają obecnie preferencje kobiet, dla których ideałem okazał się facet o niemalże kobiecym obliczu i ciemnej karnacji. Najwyraźniej piękny jak laleczka Zack Efron zasiadł na tronie, który jeszcze parę dekad temu okupował posępny, śmierdzący łiskaczem i papierosowym dymem, Humphrey Bogart.

Nie bądźmy jednak fatalistami - to nie pierwszy raz, kiedy ni z tego, ni z owego pojawia się moda na zniewieściałych mężczyzn. Skoro przeżyliśmy już epokę żyjących na dworze Króla Słońce wypudrowanych nosicieli obcisłych rajstop i kolonii wszy kryjących się w misternie ufryzowanych perukach, to i przetrwamy wysyp dziewczęcych chłopców o chudych nóżkach.
Zresztą i tak wygląda na to, że katastrofa jest nam pisana niezależnie od tego, jaki typ faceta jest obecnie symbolem seksu.

Biada nam!
Apokaliptyczną wizję męskiej przyszłości zaprezentowała jedna z najbardziej wpływowych
australijskich kobiet nauki - Jenny Graves, profesor pracująca w Szkole Badań Biologicznych na Państwowym Uniwersytecie Australii. Potrzebujecie chromosomu Y, aby być mężczyznami! - tłumaczyła studentom medycyny zebranym na auli podczas oficjalnego wystąpienia w irlandzkiej Królewskiej Szkole Chirurgicznej. - Jeszcze trzysta milionów lat temu chromosom Y zwierał 1400 genów, teraz pozostało ich tylko 45!
Badaczka uważa, że jak tak dalej pójdzie, to my, faceci, będziemy mieli niemały problem. Ale
spokojnie - profesor Graves twierdzi, że ostatecznie wyginiemy dopiero za 5 milionów lat. Zresztą do tego czasu zdarzyć się może wiele rzeczy - włącznie z kosmiczną inwazją agresywnych żaboludów.
Na zjawisko zanikającego chromosomu Y zwrócił też uwagę profesor Bryan Sykes z Uniwersytetu Oksfordzkiego. Swoją mroczną wersję przyszłości przedstawił w książce pt. „Klątwa Adama”. Autor uważa, że dojdzie do sytuacji, w której jedyną szansą na przetrwanie ludzkości będzie sztuczne zapładnianie kobiet. Wizja profesora Sykesa jest jednak nieco bardziej fatalistyczna - badacz twierdzi, że mężczyźni przetrwają jeszcze przez jakieś 5000 pokoleń, czyli mniej więcej 125 tysięcy lat.

Czy jednak jest się czego bać? Wielu krytyków tych teorii uważa, że natura sobie poradzi. Owszem, ilość chromosomów Y może drastycznie zmaleć - ale zawsze pozostanie to minimum niezbędne do utrzymania nas przy życiu. Ponadto pociesza nas pewien szczur z japońskiej wyspy Okinawa, który, jak się okazało, w procesie ewolucji stracił chromosom Y - prawdopodobnie geny zapisane na nim zostały przeniesione do chromosomu X. Gryzoń dał sobie jednak radę i wyginąć wcale nie zamierza, mimo że nie do końca jeszcze wiadomo co determinuje płeć kolejnych potomków tego sympatycznego zwierzęcia.

Ponadto teorie ginącego mężczyzny zostały już podważone przez genetyków z uniwersytetu w Cambridge. Badacze przyjrzeli się chromosomowi Y uzyskanemu od rezusa - sympatycznego przedstawiciela rodziny makaków. Naukowcy twierdzą, że człowieka i wspomnianą małpkę dzieli całe 25 milionów lat ewolucji. Od tego czasu straciliśmy tylko jeden nieszczęsny gen z 45 obecnych w naszym męskim chromosomie, więc jeśli nawet kiedykolwiek przyjdzie nam stanąć w obliczu samczej zagłady, to na pewno mamy jeszcze naprawdę sporo czasu...

Ciekawe sztuczki Matki Natury – Ciekawe sztuczki Matki Natury

Przyroda nigdy nie przestanie nas zaskakiwać. Jeśli przyjrzymy się pewnym zmianom adaptacyjnym w świecie zwierząt, zdamy sobie, że Natura ma pełne ręce roboty. Proces, który my nazwaliśmy "ewolucją" polegający na ciągłym ulepszaniu, unowocześnianiu i zmianach parametrów żywych organizmów to iście syzyfowa praca, za którą nikt Pachamamie nie płaci. Oto kilka przykładów ciekawych rozwiązań i aktualizacji, zaserwowanych mieszkańcom Ziemi.


Balsam z filtrem UV produkowany przez hipopotama

Powiedzmy sobie szczerze - hipopotam jako zwierz o gabarytach niewielkiego vana nie należy do miłośników aktywnego spędzania czasu. W każdym razie, rzadko można go spotkać uprawiającego, taki na przykład, nordic-walking, czy aerobik. Zamiast tego, zblazowany hipopotam spędza życie na wylegiwaniu się w błocie na pełnym słońcu i szerokim rozdziawianiu ryja podczas ziewania.
 
Niestety błoto nie jest najskuteczniejszym blokerem niebezpiecznych promieni UV, więc Matka Natura postanowiła nieco inaczej pomóc temu afrykańskiemu kolosowi i zaopatrzyła go w naturalny balsam, który produkowany jest przez hipopotamią skórę. Składająca się z doborowej, kwasowej kompozycji, maź ma jasnoczerwony kolor i nie tylko chroni zwierzę przed zgubnym skutkiem zbyt długiego smażenia dupy w pełnym słońcu, ale i ma doskonałe właściwości bakteriobójcze.
 
Akustyczny kwiat wabiący nietoperze

Rosnąca w lasach deszczowych Kuby, roślina Marcgravia evenia ma dość nietypowy kształt liści. Przypominają one bardziej talerze do odbioru telewizji Trwam, niż urządzenie przydatne w procesie fotosyntezy. Okazuje się, że sprytna roślina, dzięki takim właśnie liściom, działa jako biosonar i odbija dźwiękowe sygnały wysyłane przez nietoperze. Latające ssaki korzystające z dobrodziejstw echolokacji, pomagają w zapylaniu się tych przedstawicieli kubańskiej flory.

 
Paskudna zawartość mordy warana z Komodo

A oto największy na świecie przedstawiciel jaszczurczego rodu. Jest to też zwierz o wyjątkowo brudnej paszczy. Posiada dwa gruczoły jadowe odpowiedzialne za truciznę, która paraliżuje ofiarę, sprawia jej silny ból, zmniejsza ciśnienie krwi i wywołuje hipotermię. To jeszcze nic - w razie spotkania z większym zwierzęciem, waran ma w zanadrzu inną niespodziankę. W ślinie tego jaszczura znajduje się aż 57 różnych paskudnych szczepów bakterii, w tym E.Coli i niebezpiecznych gronkowców. Gdy kreatura z Komodo zapragnie wrzucić na ruszt bawoła, wystarczy, że solidnie wgryzie mu się w łydkę (swoją drogą - czy bawoły mają w ogóle łydki?), a następnie poświęci dobę, góra dwie, na śledzenie swej ofiary. W wyniku wdania się infekcji, bawół sczeźnie w bolesnej agonii, a waran cieszyć się będzie z zacnej uczty.

Badacze mają spory problem - do dziś nie wiadomo, jakim cudem jaszczury mogą żyć z takim zestawem bakterii w paszczach. Sprawę pogarsza fakt, że z jakiegoś powodu bakterie szybko giną u stworzeń w niewoli...
 
Ludzie z odpornością na promieniowanie

Całkiem niedawno opisano ciekawy przypadek kardiologów, którzy w swojej pracy bardzo często używają promieni rentgenowskich. Okazało się, że lekarze ci mają znacznie większy poziom nadtlenku wodoru we krwi niż inni ludzie. Kiedy badacze bliżej przyjrzeli się tej anomalii, doszli do wniosku, że zwiększona ilość tego związku chemicznego uaktywnia produkcję glutationu. Substancja ta ma najsilniejsze właściwości przeciwutleniające i detoksykujące w naszych organizmach. Badacze uważają, że opisani tu kardiolodzy nieświadomie wyrobili sobie formę ochrony przeciw niebezpiecznymi, rakotwórczymi skutkami promieniowania.


Mysz, na którą nie działa... trutka na myszy

Warfarin to okrutny mysi oprawca. Substancja będąca głównym składnikiem trutek przeciw gryzoniom uważana była dotąd za niezawodny sposób na pozbycie się z chaty mysiego towarzystwa. No, właśnie - dotąd... Otóż pewien Niemiec postanowił urządzić mały holokaust myszom zamieszkującym jego piekarnię. Dzielne zwierzątka zjadły truciznę, serdecznie podziękowały, umyły sobie wąsy i jak gdyby nigdy nic, wróciły do swych codziennych obowiązków. Sprawą zajęli się naukowcy, którzy dowiedli, że w materiale genetycznym tych gryzoni znajduje się spory łańcuch należący do myszy algierskiej - jedynej odmiany, która jest odporna na warfarin. Prawdopodobnie, ktoś przywiózł do Niemiec kilku ich przedstawicieli, a resztą zajęła się już natura, tworząc taka hybrydę. 

Zjawisko to zowie się poziomym transferem genów i rzadko kiedy obserwuje się je u bakterii i owadów.
 

Ropucha z ambicjami

Australijska ropucha trzcinowa to prawdziwa plaga. Nie dość, że słynie z olbrzymiego apetytu, to rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie... Zaczęło się od tego, że w 1935 roku podjęto decyzję o wykorzystaniu ropuchy do walki z pasożytującymi na trzcinie cukrowej owadami. Badacze nie wzięli jednak pod uwagę, że płaz ten jest wyjątkowo ambitny i wkrótce zaczął się mnożyć jak najjurniejsze z królików. Żeby tego mało, oprócz insektów, ropucha ta dołączyła do swego menu, węże, żaby i gryzonie. Żeby utrudnić życie innym zwierzętom, ta australijska zmora produkuje jad potrafiący powalić największego nawet agresora, z krokodylem włącznie. 


Teraz dochodzimy do najciekawszego - po „podbiciu” przez ropuchę północno-wschodniej części Australii, tamtejsi naukowcy zauważyli coś dziwnego - kolejne pokolenia płaza zaczęły przedstawiać nietypowe mutacje. Zwierzęta miały coraz dłuższe kończyny oraz większą wytrzymałość i szybkość. A wszystko to kosztem ich zdrowia (problemy z kręgosłupem i większa śmiertelność). Badacze doszli do wniosku, że natura zdecydowała, że można pozwolić sobie na taki zabieg, gdy nadrzędnym celem jest dalsze powiększanie terytorium i szybkość reprodukcji.

Udomowione "dzikie" małpy i lisy Dimitrija Biełajewa

Okazuje się, że zwierze może być "udomowione" z natury. Dobrym przykładem jest tu małpa bonobo, która słynie ze swojej ufności, łagodności i chęci do swawoli. Zupełnie inaczej sprawa wygląda z szympansem, bliskim kuzynem bonobo. Wśród szympansiej społeczności nie są rzadkością gwałty, bijatyki, a nawet zabójstwa. 
Antropolog Brian Hare uważa, że ok 1-2 milionów lat temu doszło do podziału pomiędzy przodkami tych małp. Podczas, gdy zamieszkujące północną stronę rzeki Kongo przyszłe szympansy musiały toczyć walki o jedzenie z agresywnymi gorylami, to późniejsi przedstawiciele gatunku bonobo zamieszkali po drugiej stronie rzeki, gdzie było całkiem bezpiecznie. W efekcie, oprócz łagodnego usposobienia, bonobo różnią się od szympansów m.in. długością kłów.


Zaobserwowane przez badaczy różnice pomiędzy bardzo blisko spokrewnionym ze sobą małpami przypominają słynny eksperyment przeprowadzony przez rosyjskiego genetyka - Dimitrija Biełajewa, którego poproszono o "stworzenie" nieagresywnej odmiany lisów. Badacz, wyodrębniając najpotulniejsze jednostki, zdołał w ciągu 20 lisich okoleń osiągnąć wynik znacznie lepszy od spodziewanego - lisy nie tylko były przyjaźniejsze i skore do zabawy ze swymi ludzkimi opiekunami, ale i wyraźnie nabrały nowych fizycznych cech np. - łaty na futrze, krótsze nogi czy węższe czaszki.
 

 
Człowiek to niedorozwinięta małpa?

Neotenia to zjawisko występujące w wyniku szybszego rozwijania się narządów rozrodczych, w stosunku do reszty organów ciała larwalnej formy zwierzęcia oraz zachowanie przez dorosłe osobniki cech typowych dla niedojrzałych jednostek.
Istnieje sporo przykładów larw, które mają zdolność do rozmnażania się. Najbardziej znanym jest aksolotl, który to jest formą larwalną salamandry meksykańskiej.
Istnieje pewna teoria mówiąca, że człowiek jest w rzeczywistości neoteniczną wersją szympansa. Młody przedstawiciel tego gatunku małp, wygląda całkiem podobnie do ludzkiego dziecka (wielu zwolenników tej hipotezy wskazuje na „ludzki” kształt czaszki małego szympansiątka).
 

Zgodnie z takim założeniem jesteśmy tylko zatrzymaną w rozwoju, przenoszoną małpą, która dostała od natury prezent w postaci możliwości rozmnażania się.

Ciekawe sztuczki Matki Natury

Ciekawe sztuczki Matki Natury

Przyroda nigdy nie przestanie nas zaskakiwać. Jeśli przyjrzymy się pewnym zmianom adaptacyjnym w świecie zwierząt, zdamy sobie, że Natura ma pełne ręce roboty. Proces, który my nazwaliśmy "ewolucją" polegający na ciągłym ulepszaniu, unowocześnianiu i zmianach parametrów żywych organizmów to iście syzyfowa praca, za którą nikt Pachamamie nie płaci. Oto kilka przykładów ciekawych rozwiązań i aktualizacji, zaserwowanych mieszkańcom Ziemi.


Balsam z filtrem UV produkowany przez hipopotama

Powiedzmy sobie szczerze - hipopotam jako zwierz o gabarytach niewielkiego vana nie należy do miłośników aktywnego spędzania czasu. W każdym razie, rzadko można go spotkać uprawiającego, taki na przykład, nordic-walking, czy aerobik. Zamiast tego, zblazowany hipopotam spędza życie na wylegiwaniu się w błocie na pełnym słońcu i szerokim rozdziawianiu ryja podczas ziewania.

Niestety błoto nie jest najskuteczniejszym blokerem niebezpiecznych promieni UV, więc Matka Natura postanowiła nieco inaczej pomóc temu afrykańskiemu kolosowi i zaopatrzyła go w naturalny balsam, który produkowany jest przez hipopotamią skórę. Składająca się z doborowej, kwasowej kompozycji, maź ma jasnoczerwony kolor i nie tylko chroni zwierzę przed zgubnym skutkiem zbyt długiego smażenia dupy w pełnym słońcu, ale i ma doskonałe właściwości bakteriobójcze.

Akustyczny kwiat wabiący nietoperze

Rosnąca w lasach deszczowych Kuby, roślina Marcgravia evenia ma dość nietypowy kształt liści. Przypominają one bardziej talerze do odbioru telewizji Trwam, niż urządzenie przydatne w procesie fotosyntezy. Okazuje się, że sprytna roślina, dzięki takim właśnie liściom, działa jako biosonar i odbija dźwiękowe sygnały wysyłane przez nietoperze. Latające ssaki korzystające z dobrodziejstw echolokacji, pomagają w zapylaniu się tych przedstawicieli kubańskiej flory.


Paskudna zawartość mordy warana z Komodo

A oto największy na świecie przedstawiciel jaszczurczego rodu. Jest to też zwierz o wyjątkowo brudnej paszczy. Posiada dwa gruczoły jadowe odpowiedzialne za truciznę, która paraliżuje ofiarę, sprawia jej silny ból, zmniejsza ciśnienie krwi i wywołuje hipotermię. To jeszcze nic - w razie spotkania z większym zwierzęciem, waran ma w zanadrzu inną niespodziankę. W ślinie tego jaszczura znajduje się aż 57 różnych paskudnych szczepów bakterii, w tym E.Coli i niebezpiecznych gronkowców. Gdy kreatura z Komodo zapragnie wrzucić na ruszt bawoła, wystarczy, że solidnie wgryzie mu się w łydkę (swoją drogą - czy bawoły mają w ogóle łydki?), a następnie poświęci dobę, góra dwie, na śledzenie swej ofiary. W wyniku wdania się infekcji, bawół sczeźnie w bolesnej agonii, a waran cieszyć się będzie z zacnej uczty.

Badacze mają spory problem - do dziś nie wiadomo, jakim cudem jaszczury mogą żyć z takim zestawem bakterii w paszczach. Sprawę pogarsza fakt, że z jakiegoś powodu bakterie szybko giną u stworzeń w niewoli...

Ludzie z odpornością na promieniowanie

Całkiem niedawno opisano ciekawy przypadek kardiologów, którzy w swojej pracy bardzo często używają promieni rentgenowskich. Okazało się, że lekarze ci mają znacznie większy poziom nadtlenku wodoru we krwi niż inni ludzie. Kiedy badacze bliżej przyjrzeli się tej anomalii, doszli do wniosku, że zwiększona ilość tego związku chemicznego uaktywnia produkcję glutationu. Substancja ta ma najsilniejsze właściwości przeciwutleniające i detoksykujące w naszych organizmach. Badacze uważają, że opisani tu kardiolodzy nieświadomie wyrobili sobie formę ochrony przeciw niebezpiecznymi, rakotwórczymi skutkami promieniowania.


Mysz, na którą nie działa... trutka na myszy

Warfarin to okrutny mysi oprawca. Substancja będąca głównym składnikiem trutek przeciw gryzoniom uważana była dotąd za niezawodny sposób na pozbycie się z chaty mysiego towarzystwa. No, właśnie - dotąd... Otóż pewien Niemiec postanowił urządzić mały holokaust myszom zamieszkującym jego piekarnię. Dzielne zwierzątka zjadły truciznę, serdecznie podziękowały, umyły sobie wąsy i jak gdyby nigdy nic, wróciły do swych codziennych obowiązków. Sprawą zajęli się naukowcy, którzy dowiedli, że w materiale genetycznym tych gryzoni znajduje się spory łańcuch należący do myszy algierskiej - jedynej odmiany, która jest odporna na warfarin. Prawdopodobnie, ktoś przywiózł do Niemiec kilku ich przedstawicieli, a resztą zajęła się już natura, tworząc taka hybrydę.

Zjawisko to zowie się poziomym transferem genów i rzadko kiedy obserwuje się je u bakterii i owadów.


Ropucha z ambicjami

Australijska ropucha trzcinowa to prawdziwa plaga. Nie dość, że słynie z olbrzymiego apetytu, to rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie... Zaczęło się od tego, że w 1935 roku podjęto decyzję o wykorzystaniu ropuchy do walki z pasożytującymi na trzcinie cukrowej owadami. Badacze nie wzięli jednak pod uwagę, że płaz ten jest wyjątkowo ambitny i wkrótce zaczął się mnożyć jak najjurniejsze z królików. Żeby tego mało, oprócz insektów, ropucha ta dołączyła do swego menu, węże, żaby i gryzonie. Żeby utrudnić życie innym zwierzętom, ta australijska zmora produkuje jad potrafiący powalić największego nawet agresora, z krokodylem włącznie.


Teraz dochodzimy do najciekawszego - po „podbiciu” przez ropuchę północno-wschodniej części Australii, tamtejsi naukowcy zauważyli coś dziwnego - kolejne pokolenia płaza zaczęły przedstawiać nietypowe mutacje. Zwierzęta miały coraz dłuższe kończyny oraz większą wytrzymałość i szybkość. A wszystko to kosztem ich zdrowia (problemy z kręgosłupem i większa śmiertelność). Badacze doszli do wniosku, że natura zdecydowała, że można pozwolić sobie na taki zabieg, gdy nadrzędnym celem jest dalsze powiększanie terytorium i szybkość reprodukcji.

Udomowione "dzikie" małpy i lisy Dimitrija Biełajewa

Okazuje się, że zwierze może być "udomowione" z natury. Dobrym przykładem jest tu małpa bonobo, która słynie ze swojej ufności, łagodności i chęci do swawoli. Zupełnie inaczej sprawa wygląda z szympansem, bliskim kuzynem bonobo. Wśród szympansiej społeczności nie są rzadkością gwałty, bijatyki, a nawet zabójstwa.
Antropolog Brian Hare uważa, że ok 1-2 milionów lat temu doszło do podziału pomiędzy przodkami tych małp. Podczas, gdy zamieszkujące północną stronę rzeki Kongo przyszłe szympansy musiały toczyć walki o jedzenie z agresywnymi gorylami, to późniejsi przedstawiciele gatunku bonobo zamieszkali po drugiej stronie rzeki, gdzie było całkiem bezpiecznie. W efekcie, oprócz łagodnego usposobienia, bonobo różnią się od szympansów m.in. długością kłów.


Zaobserwowane przez badaczy różnice pomiędzy bardzo blisko spokrewnionym ze sobą małpami przypominają słynny eksperyment przeprowadzony przez rosyjskiego genetyka - Dimitrija Biełajewa, którego poproszono o "stworzenie" nieagresywnej odmiany lisów. Badacz, wyodrębniając najpotulniejsze jednostki, zdołał w ciągu 20 lisich okoleń osiągnąć wynik znacznie lepszy od spodziewanego - lisy nie tylko były przyjaźniejsze i skore do zabawy ze swymi ludzkimi opiekunami, ale i wyraźnie nabrały nowych fizycznych cech np. - łaty na futrze, krótsze nogi czy węższe czaszki.



Człowiek to niedorozwinięta małpa?

Neotenia to zjawisko występujące w wyniku szybszego rozwijania się narządów rozrodczych, w stosunku do reszty organów ciała larwalnej formy zwierzęcia oraz zachowanie przez dorosłe osobniki cech typowych dla niedojrzałych jednostek.
Istnieje sporo przykładów larw, które mają zdolność do rozmnażania się. Najbardziej znanym jest aksolotl, który to jest formą larwalną salamandry meksykańskiej.
Istnieje pewna teoria mówiąca, że człowiek jest w rzeczywistości neoteniczną wersją szympansa. Młody przedstawiciel tego gatunku małp, wygląda całkiem podobnie do ludzkiego dziecka (wielu zwolenników tej hipotezy wskazuje na „ludzki” kształt czaszki małego szympansiątka).


Zgodnie z takim założeniem jesteśmy tylko zatrzymaną w rozwoju, przenoszoną małpą, która dostała od natury prezent w postaci możliwości rozmnażania się.


1