Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Szukaj


 

Znalazłem 86 takich materiałów

9 Miejsc Pracy które tworzy Przemysł marihuany

Jak w przypadku każdego rozwijającego Się Przemysłu, istnieje rosnące zapotrzebowanie na wykwalifikowanych Pracowników związanych z rynkiem marihuany. Wystarczy spojrzeć na przykład legalizacji marihuany w Kolorado i Waszyngtonie. Oto 9 miejsc pracy które już istnieją w dwóch stanach, po ostatnich wyborach będą dostępne w stanach Alaska, Oregon ppkt i DC Waszyngtona.

Czytaj dalej →


10 najgłupszych cytatów o marihuanie.

Nienaturalne orgie, komunistyczni dilerzy i palenie jako wybuch nuklearny...

O marihuanie wygłoszono mnóstwo głupich opinii, ale te wydają mi się najbardziej idiotyczne:
„Nienaturalne orgie! Dzikie prywatki! Uwolnione namiętności!” (slogany z amerykańskiej kampanii, 1935 rok).
Ta przymiarka do hasła, które miałoby odwodzić ludzi od palenia marihuany dziś działałaby jako świetna reklama. Oglądanie edukacyjnych amerykańskich filmów z tamtego okresu stało się zresztą ulubioną rozrywką marihuanistów.

Czytaj dalej →


Co policja wie na temat marihuany?

Pisanie tego artykułu wywołało we mnie tyle samo rozbawienia co smutku, ponieważ jest to dokument zamieszczony na stronach policji w celu edukacji, a także prowadzenia zajęć programowych na temat narkotyków. Ponieważ moja wiedza na temat narkotyków skupia się głównie na marihuanie, to zweryfikuję informacje podane na ten właśnie temat.

Czytaj dalej →


Geniusze, którzy zawdzięczali inspirację narkotykom

Wszyscy wiemy, że narkotyki to samo zło i powinno się zakazać ich używania, a nawet mówienia o nich. Ale wielu wybitnych naukowców, polityków czy pisarzy stworzyło swoje dzieła będąc pod wpływem narkotyków.

Czytaj dalej →


Przebiałczeni. Polacy przesadzają z białkiem – U dziecka powoduje podwyższenie poziomu insuliny i zwiększa ryzyko otyłości. U dorosłego sprzyja osteoporozie i zwiększa ryzyko powstawania kamieni nerkowych. Za dużo białka jedzą często nawet wegetarianie. To kolejny z wielu żywieniowych grzechów Polaków.

Nie jemy śniadań, omijamy obiady, za to przesadzamy ze słodkimi przekąskami i kolacjami. Jemy mnóstwo cukru i fast foodów. Z warzywami widujemy się tylko na obiadach u rodziny. Lista grzechów żywieniowych Polaków jest bardzo długa. Eksperci od spraw żywienia dorzucają do niej jeszcze jeden: jemy za dużo białka.  

600 procent normy
O przebiałczonych dzieciach napisały w najnowszym numerze "Polityki" Joanna Podgórska i Anna Jośko. Powołując się na badania, nad którymi patronat objęły Centrum Zdrowia Dziecka oraz Instytut Matki i Dziecka, przytoczyły zastraszające liczby:  

Dzieci na diecie tradycyjnej mają przekroczone spożycie białka o 600 proc., dzieci na diecie wegetariańskiej – 400 proc, a dzieci wegańskie – o 200 proc

– Do tej pory nie było wiarygodnych badań dotyczących żywienia dzieci. Chcieliśmy sprawdzić, czy mity o tragicznej diecie są prawdziwe. W badaniu brała udział reprezentatywna próba rodzin. Polegało ono na tym, że rodzice prowadzili dzienniczki, w których zapisywali, co przez całą dobę jadło ich dziecko – mówi naTemat Marta Szulc z fundacji Nutrica, która zleciła badania. – Prace prowadziły dwa zespoły ekspertów i oba doszły do takich samych wniosków: jest tragicznie.

Główne problemy polskich dzieci to ogromne ilości spożywanego cukru i soli. To samo badanie pokazało również, że z nadmiernym spożyciem białka ma problem 93 proc. maluchów do 12 miesiąca życia.

Iza Czajka, fizjolog żywienia, nie jest przekonana, czy takie wyniki są możliwe. Ale, w rozmowie z naTemat przyznaje, że polskie dzieci są zdecydowanie gorzej rozwinięte niż ich rówieśnicy sprzed 50 lat. – Takie badania przeprowadzono na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Nastolatki osiągały zdecydowanie gorsze wyniki w rzucie piłką lekarską, biegach. Są mniej skoczne, mniej sprawne niż pół wieku temu – mówi.

Na sumieniu rodziców
Jak mówi Marta Szulc, po tym, jak opublikowano wyniki badań, normy spożycia białka zostały podniesione. Mimo to eksperci Instytutu Żywności i Żywienia w najnowszej edycji norm żywieniowych przed białkiem ostrzegają. "U małych dzieci obserwowany jest pewien paradoks. Zawartość białka w mleku kobiecym wynosi około 1g/100 ml, a dzienne spożycie białka przez dziecko karmione piersią szacowane jest na 1g / kg masy ciała / dzień. Z chwilą wprowadzenia innych produktów do żywienia dziecka, spożycie białka wzrasta do 3g / kg m.c./ d. i więcej, mimo że w normach zmniejszone jest zapotrzebowanie na ten składnik".

Co z tego wynika? Jak przekonują eksperci z IŻŻ, nadmierne spożycie białka powoduje spustoszenie w organizmach dzieci. Podnosi poziom insuliny i insulinopodobnego czynnika IGF-1 oraz zwiększa ryzyko rozwoju otyłości.

– Bezsprzeczne jest, że dzieci jedzą na przykład za dużo mięsa. To konsekwencja tego, że rodzice bardzo szybko przestawiają je na dietę rodzinnego stołu, czyli dzieci de facto jedzą to, co dorośli. A i oni mają dużo na sumieniu – mowi Marta Szulc.

Skutki widać po Dukanowcach
Według raportu IŻŻ przeciętny dorosły także je za dużo białka. Od 1,5 do 2 razy. Nic dziwnego – norma dla dorosłego, nie uprawiającego wyczynowo sportu człowieka to średnio 0,83 g białka na kilogram masy ciała. Przy wadze 70 kg może więc zjeść 58,1 g. To tyle, co w ćwiartce z kurczaka, 330 g golonki bawarskiej, czy 200g wątróbki (dane za serwisem ilewazy.pl). Wystarczy więc zjeść tradycyjny, mięsny obiad, wcześniej kanapki z żółtym serem, a później – z wędliną, by w tej normie się nie zmieścić.

Ze skutkami za dużej ilości białka w organizmie zmagają się ci, którzy postanowili odchudzać się na wysokobiałkowej diecie Dukana. Przez wiele osób była uważana za cudowną, bo dawała szybkie efekty – można było zrzucić dzięki niej kilkadziesiąt kilogramów w kilka miesięcy.

Katarzyna Pryzmont, dietetyk z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego jakiś czas temu tak mówiła mi o konsekwencjach jej stosowania: "Na oddział trafiały osoby tak zakwaszone, że trzeba było paru dni, by doszły do siebie. Trafiali do mnie ludzie z 40-stopniową gorączką, wycieńczeni, wyniszczeni. Inni mówili, że czują kwaśność w ustach, bóle głowy, totalnie nie wiedzą, co się dzieje".

Także ci, którzy na diecie nie są, mogą konfrontować się ze skutkami zbyt dużej ilości spożywanego białka. Jak napisali w raporcie eksperci IŻŻ: "Spożywaniu dużych ilości białka może towarzyszyć hiperkalciuria sprzyjająca osteoporozie, a także kwasica oraz zwiększone ryzyko powstawania kamieni nerkowych zbudowanych ze szczawianu wapnia".

Remedium? Jak zwykle proste, powtarzane od lat przez wszystkich dietetyków: mniejsze porcje, więcej warzyw.

Przebiałczeni. Polacy przesadzają z białkiem

U dziecka powoduje podwyższenie poziomu insuliny i zwiększa ryzyko otyłości. U dorosłego sprzyja osteoporozie i zwiększa ryzyko powstawania kamieni nerkowych. Za dużo białka jedzą często nawet wegetarianie. To kolejny z wielu żywieniowych grzechów Polaków.

Nie jemy śniadań, omijamy obiady, za to przesadzamy ze słodkimi przekąskami i kolacjami. Jemy mnóstwo cukru i fast foodów. Z warzywami widujemy się tylko na obiadach u rodziny. Lista grzechów żywieniowych Polaków jest bardzo długa. Eksperci od spraw żywienia dorzucają do niej jeszcze jeden: jemy za dużo białka.

600 procent normy
O przebiałczonych dzieciach napisały w najnowszym numerze "Polityki" Joanna Podgórska i Anna Jośko. Powołując się na badania, nad którymi patronat objęły Centrum Zdrowia Dziecka oraz Instytut Matki i Dziecka, przytoczyły zastraszające liczby:

Dzieci na diecie tradycyjnej mają przekroczone spożycie białka o 600 proc., dzieci na diecie wegetariańskiej – 400 proc, a dzieci wegańskie – o 200 proc

– Do tej pory nie było wiarygodnych badań dotyczących żywienia dzieci. Chcieliśmy sprawdzić, czy mity o tragicznej diecie są prawdziwe. W badaniu brała udział reprezentatywna próba rodzin. Polegało ono na tym, że rodzice prowadzili dzienniczki, w których zapisywali, co przez całą dobę jadło ich dziecko – mówi naTemat Marta Szulc z fundacji Nutrica, która zleciła badania. – Prace prowadziły dwa zespoły ekspertów i oba doszły do takich samych wniosków: jest tragicznie.

Główne problemy polskich dzieci to ogromne ilości spożywanego cukru i soli. To samo badanie pokazało również, że z nadmiernym spożyciem białka ma problem 93 proc. maluchów do 12 miesiąca życia.

Iza Czajka, fizjolog żywienia, nie jest przekonana, czy takie wyniki są możliwe. Ale, w rozmowie z naTemat przyznaje, że polskie dzieci są zdecydowanie gorzej rozwinięte niż ich rówieśnicy sprzed 50 lat. – Takie badania przeprowadzono na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Nastolatki osiągały zdecydowanie gorsze wyniki w rzucie piłką lekarską, biegach. Są mniej skoczne, mniej sprawne niż pół wieku temu – mówi.

Na sumieniu rodziców
Jak mówi Marta Szulc, po tym, jak opublikowano wyniki badań, normy spożycia białka zostały podniesione. Mimo to eksperci Instytutu Żywności i Żywienia w najnowszej edycji norm żywieniowych przed białkiem ostrzegają. "U małych dzieci obserwowany jest pewien paradoks. Zawartość białka w mleku kobiecym wynosi około 1g/100 ml, a dzienne spożycie białka przez dziecko karmione piersią szacowane jest na 1g / kg masy ciała / dzień. Z chwilą wprowadzenia innych produktów do żywienia dziecka, spożycie białka wzrasta do 3g / kg m.c./ d. i więcej, mimo że w normach zmniejszone jest zapotrzebowanie na ten składnik".

Co z tego wynika? Jak przekonują eksperci z IŻŻ, nadmierne spożycie białka powoduje spustoszenie w organizmach dzieci. Podnosi poziom insuliny i insulinopodobnego czynnika IGF-1 oraz zwiększa ryzyko rozwoju otyłości.

– Bezsprzeczne jest, że dzieci jedzą na przykład za dużo mięsa. To konsekwencja tego, że rodzice bardzo szybko przestawiają je na dietę rodzinnego stołu, czyli dzieci de facto jedzą to, co dorośli. A i oni mają dużo na sumieniu – mowi Marta Szulc.

Skutki widać po Dukanowcach
Według raportu IŻŻ przeciętny dorosły także je za dużo białka. Od 1,5 do 2 razy. Nic dziwnego – norma dla dorosłego, nie uprawiającego wyczynowo sportu człowieka to średnio 0,83 g białka na kilogram masy ciała. Przy wadze 70 kg może więc zjeść 58,1 g. To tyle, co w ćwiartce z kurczaka, 330 g golonki bawarskiej, czy 200g wątróbki (dane za serwisem ilewazy.pl). Wystarczy więc zjeść tradycyjny, mięsny obiad, wcześniej kanapki z żółtym serem, a później – z wędliną, by w tej normie się nie zmieścić.

Ze skutkami za dużej ilości białka w organizmie zmagają się ci, którzy postanowili odchudzać się na wysokobiałkowej diecie Dukana. Przez wiele osób była uważana za cudowną, bo dawała szybkie efekty – można było zrzucić dzięki niej kilkadziesiąt kilogramów w kilka miesięcy.

Katarzyna Pryzmont, dietetyk z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego jakiś czas temu tak mówiła mi o konsekwencjach jej stosowania: "Na oddział trafiały osoby tak zakwaszone, że trzeba było paru dni, by doszły do siebie. Trafiali do mnie ludzie z 40-stopniową gorączką, wycieńczeni, wyniszczeni. Inni mówili, że czują kwaśność w ustach, bóle głowy, totalnie nie wiedzą, co się dzieje".

Także ci, którzy na diecie nie są, mogą konfrontować się ze skutkami zbyt dużej ilości spożywanego białka. Jak napisali w raporcie eksperci IŻŻ: "Spożywaniu dużych ilości białka może towarzyszyć hiperkalciuria sprzyjająca osteoporozie, a także kwasica oraz zwiększone ryzyko powstawania kamieni nerkowych zbudowanych ze szczawianu wapnia".

Remedium? Jak zwykle proste, powtarzane od lat przez wszystkich dietetyków: mniejsze porcje, więcej warzyw.

Zamień chemię na jedzenie. – O tym, że jedzenie może leczyć Julita Bator przekonała się na własnej skórze. Przez kilka lat myślała, że po prostu ma chorowite dzieci. Kiedy tylko zmieniła im dietę, infekcje przeszły jak ręką odjął. Spędziła godziny na wertowaniu etykietek i poszukiwaniu szkodliwych składników w jedzeniu. Teraz na podstawie swoich doświadczeń wydała książkę i radzi, jak "zamienić chemię na jedzenie".

Już sam tytuł pani książki jest trochę przerażający – "Zamień chemię na jedzenie". To znaczy, że produkty, które wkładam w sklepie do koszyka nie są jedzeniem?

Nie wiem dokładnie, co pani do tego koszyka wkłada, ale jeśli zagłębimy się w skład poszczególnych produktów spożywczych, można się przerazić. Bardzo często nieświadomie nie kupujemy jedzenia, tylko produkty jedzeniopodobne, w których składzie dominują chemiczne dodatki, produkty które nasycone są pestycydami i metalami ciężkimi.

Pani też kiedyś się nimi odżywiała. Co sprawiło, że nagle zainteresowała się pani etykietami?

Wszystko zaczęło się od moich dzieci. Przez wiele lat bardzo chorowały, łapały wszystkie infekcje bakteryjne i wirusowe. Kupowaliśmy przez to masę leków, dzieci ciągle przechodziły terapie antybiotykowe i kuracje sterydowe, sami się od nich zarażaliśmy. Choroby mieliśmy w domu co kilka tygodni.

Co było przyczyną?

Długo nie wiedzieliśmy. Obstawialiśmy, że problem leży w jedzeniu, ale nie mogliśmy go zlokalizować.

Testy alergiczne?

Niczego nie wykazywały. Staraliśmy się więc wykluczać z diety kolejne produkty, eliminowaliśmy po kolei nabiał, słodycze. Ale to niczego nie zmieniało. Pięć lat temu wyjechaliśmy na urlop na Kretę. Uznaliśmy, że raz w życiu nie będziemy zadręczać siebie i dzieci i pozwolimy im jeść wszystko. Trudno, najwyżej to odchorujemy.

Nic takiego nie miało miejsca.

Dlaczego?

Zaczęłam przekopywać dostępną literaturę i okazało się, że na Krecie po prostu je się raczej nieprzetworzoną żywność. Pomyślałam, że to może być dobry trop, że to żywność przetworzona ma wpływ na ich choroby. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, kiedy zaczęłam eliminować takie produkty, dzieci przestały chorować.

U moich dzieci występowało zjawisko pseudoalergii – automatycznie reagowały na pewne składniki pożywienia, ale nie brał w tym udziału układ immunologiczny.

Co im szkodziło?

Na przykład glutaminian sodu, czy acesulfan K. Badania pokazują, że wszystkim to szkodzi w jakiś sposób, ale nie wszyscy reagują na to od razu.U moich dzieci miała miejsce natychmiastowa reakcja , więc teraz po prostu jedzą zdrowo.

Jak z normalnego żywienia przestawić się na żywność nieprzetworzoną?

Muszę przyznać, że nie było to proste. Wertowałam artykuły naukowe, czytałam książki. Pięć lat temu dostępnej literatury na ten temat było zdecydowanie mniej, niż dziś. Wiele porad dotyczyło eliminowania całych grup produktów, ale ja już stosowałam wcześniej diety eliminacyjne i wiedziałam, że nie tędy droga. Zaczęłam więc sama mozolnie wydeptywać ścieżki.

Na czym to polegało?

Zaczęłam na przykład czytać etykiety na produktach. Zastanawiałam się, czy składniki, które w nich znajduję są groźne dla naszego organizmu, więc po powrocie do domu czytałam o ich właściwościach. Szybko zaczęłam omijać te, które są groźne i wybierać te produkty, które są najmniej szkodliwe.

Jakie składniki zaskoczyły panią najbardziej?

Jednym z pierwszych tropów, na jakie wpadłam był benzoesan sodu, który podawałam dzieciom jako składnik leku na kaszel. Dziecko dostawało lek z tym składnikiem i zapadało na zapalenie oskrzeli – taka sytuacja powtórzyła się trzykrotnie, więc w końcu zauważyłam zależność. Kiedy wczytałam się w etykietę, okazało się, że u osób nadwrażliwych benzoesan sodu może wywoływać działania niepożądane. Drugim zagrożeniem dla mojego dziecka był słodzik, acesulfam K, także dodawany do leków.

Jak go wyeliminować?

Okazuje się, że jest wyjście – są zamienniki danego leku, które nie zawierają niepożądanego składnika. Zresztą szybko wyszło, że w moim otoczeniu kilkoro dzieci ma ten sam problem, tylko mamy nie wiedziały, że o to chodzi.

Rozumiem, że nie szukała pani tylko w lekach.

Oczywiście. Okazało się na przykład, że wiele barwników uznawanych za potencjalnie niebezpieczne znajduje się w produktach dla dzieci – płatkach śniadaniowych, jogurtach, serkach czy mlecznych deserkach. Warto je znać i wybierać świadomie produkty bez ich dodatku.

Producenci żywności na zarzuty o wykorzystanie niezdrowych składników, zwykle odpowiadają, że jedzenie jest przecież testowane, więc bezpieczne.

Tak, ale przecież producenci nie wiedzą, ile danego składnika jem w ciągu dnia. A ja nie chodzę z kalkulatorkiem i nie liczę, czy już przekroczyłam dopuszczalną dawkę jednego czy drugiego konserwantu. Obawiam się, że nikt nie ma nad tym kontroli i nikt nie wie też, jakie w dłuższej perspektywie ma to konsekwencje dla jego zdrowia. Nie wiemy, jak wpłynie na nas kumulacja różnych związków chemicznych.

My na przykład przestaliśmy kupować większość wędlin, bo jest w nich tak wiele chemii.

W mięsnym prosi pani o etykietkę?

Teraz rzadziej, bo mam swoje wydeptane ścieżki, ale kiedyś robiłam to bardzo często. W wędlinach jest bowiem wszelkie „bogactwo”, poczynając od glutaminianu sodu, przez azotyn sodu, białko sojowe. Mnóstwo niepotrzebnych rzeczy.

Da się jeszcze dostać wędliny bez takich dodatków?

To trudne, ale możliwe.

Zresztą w ogóle mało jest dziś produktów, które są prawdziwym jedzeniem. Mnie samej nie udało się wyeliminować pewnych składników, więc zaczęłam robić dużo żywności sama.

Na przykład?

Zaopatruję się w mleko prosto od krowy i robię sama jogurty. Sama piekę chleb, robię przetwory na zimę.

Skąd pani miała przepisy?

Część od mamy, część od teściowej. Ona przez wiele lat robiła sama śledzie, kiszoną kapustę. Zawsze mnie to dziwiło. Teraz przestało.

Dużo przepisów biorę z blogów, bardzo dużo zmieniam, robię po swojemu. Zamieniam na przykład mąkę pszenną na żytnią, albo gryczaną. Tę z kolei robię sama mieląc ziarna gryki w młynku do kawy.

To musi zajmować mnóstwo czasu. Ja staram się nie jeść najgorszych śmieci, ale i tak przeszukiwanie półek w sklepie trwa wieki.

To prawda, długo trwało zanim przewertowałam wszystkie etykietki.

Czyli nie ma nadziei…

Nie do końca, w mojej książce zebrałam już efekty tych poszukiwań, więc ktoś, kto teraz zacznie myśleć o zdrowym jedzeniu będzie miał o tyle łatwiej. Zamieściłam tam opisy składników najbardziej popularnych produktów, przepisy na własny ser, czy jogurt. Natomiast każdy musi sam stworzyć sobie własną listę bezpiecznych produktów dostępnych niedaleko domu, nauczyć się docierać do producentów zdrowej żywności.

Jak pani do nich dociera?

Na targu staram się wybierać warzywa od rolników. Kiedy widzę panią, która siedzi przy stoisku z małą ilością warzyw, podchodzę i pytam, czy to jej własne. Jeśli odpowie, że tak, umawiam się na stałe dostawy. Jeśli chcę zrobić przetwory, pytam, czy ma większą ilość danych owoców czy warzyw. Jeśli nie ma, to poleca mi swoją sąsiadkę. I w drugą stronę – ja polecam taką panią swoim koleżankom, które też starają się szukać dobrej żywności.

To nie jest trudne? W mieście tacy ludzie nie stoją na każdym rogu.

Na pewno jest to bardziej skomplikowane, niż zrobienie zakupów w supermarkecie, nie oszukujmy się. Ale można to robić do pewnego stopnia, na tyle, na ile to możliwe. Można też działać w kooperatywie – jeśli ktoś jedzie po pomidory na wieś, pyta, czy nie przywieźć też nam. Dzielimy się później kosztami transportu.

Wiele jest takich osób w pani otoczeniu?

Coraz więcej. Ludzie widzą nasze dzieci, które chorowały, a teraz nie chorują. Widzą, że mój mąż, który miał problemy zdrowotne, już ich nie ma. Że ja, która miałam bóle żołądka, też mam spokój. To do nich przemawia. Moja kuzynka jest wykładowcą na uczelni. Po tym, jak zaczęła myśleć o tym, co je, przyznała, że pierwszy raz miała semestr, w którym nie opuściła ani dnia zajęć. Nie chorowała ani ona, ani jej syn.  

A do dzieci ta filozofia przemawia?

Tutaj faktycznie czasami jest problem, nie kupujemy im słodyczy, ani gotowych deserków na bazie mleka. Rozmawiamy z nimi dużo na ten temat, ale agresywna reklama robi swoje.

Ja natomiast stosuję drobne triki, które opisałam też w książce.

Jakie na przykład?

Moje dzieci dostają do szkoły tylko drobne pieniądze, które mogą wydać na wodę. Mamy taką umowę, mam nadzieję, że ją respektują. Jeśli idą na urodziny, proszę je, żeby nie objadały się chipsami, ani nie opijały colą. Pytają wtedy, czy mogą spróbować. No mogą, dlaczego nie?

Udało nam się wypracować taki model, w którym do nas do domu nie przynosi się słodyczy. Nie wszyscy to respektują, ale jeśli ktoś przyniesie jakieś dla dzieci, my je po prostu konfiskujemy. Jeśli ktoś chce sprawić im przyjemność, może przynieść owoce.

Najnowsze badania pokazują, co te wszystkie dodatki do żywności: konserwanty, aromaty, barwniki, wzmacniacze smaku i zapachu robią z naszym układem hormonalnym, jakie powodują problemy. Choćby ADHD. To dla dziecka prawdziwy dramat, że jest uspokajane na wszystkich lekcjach. A jakie ono ma być, skoro co przerwę je batona? Chcielibyśmy oszczędzić tego naszym dzieciom.

Z jednej strony zdrowie, ale z drugiej eko żywność do najtańszych nie należy.

To zależy, jak na to spojrzeć. Przestaliśmy na przykład wydawać naprawdę ogromne pieniądze na wizyty domowe, leki, lekarzy. To odciążyło budżet. Z drugiej strony warto teżwykazywać się gospodarskim sprytem . Bo, owszem, można kupić dobrą szynkę za 40 zł za kilogram, ale równie dobrze można kupić mięso surowe i samodzielnie je upiec. I zaoszczędzić 20 zł na kilogramie.

Tak samo jest z kawą. Jeśli ktoś pija kawę to lepiej zamiast kawy rozpuszczalnej sięgnąć po zdrowszą i tańsząziarnistą. Nie trzeba też wyłącznie kupować żywności nazwanej ekologiczną (choć i tę zdarzyło mi się kupić taniej, niż w supermarkecie). Ale i w supermarkecie da się trafić na dobre produkty, mam wśród przyjaciół wielodzietną rodzinę, której po prostu nie stać na ekstrawagancję.

Dzięki mojej książce udało im się po prostu zrobić zdrowsze zakupy zamykając się w dotychczasowym budżecie. To też sukces.

Zamień chemię na jedzenie.

O tym, że jedzenie może leczyć Julita Bator przekonała się na własnej skórze. Przez kilka lat myślała, że po prostu ma chorowite dzieci. Kiedy tylko zmieniła im dietę, infekcje przeszły jak ręką odjął. Spędziła godziny na wertowaniu etykietek i poszukiwaniu szkodliwych składników w jedzeniu. Teraz na podstawie swoich doświadczeń wydała książkę i radzi, jak "zamienić chemię na jedzenie".

Już sam tytuł pani książki jest trochę przerażający – "Zamień chemię na jedzenie". To znaczy, że produkty, które wkładam w sklepie do koszyka nie są jedzeniem?

Nie wiem dokładnie, co pani do tego koszyka wkłada, ale jeśli zagłębimy się w skład poszczególnych produktów spożywczych, można się przerazić. Bardzo często nieświadomie nie kupujemy jedzenia, tylko produkty jedzeniopodobne, w których składzie dominują chemiczne dodatki, produkty które nasycone są pestycydami i metalami ciężkimi.

Pani też kiedyś się nimi odżywiała. Co sprawiło, że nagle zainteresowała się pani etykietami?

Wszystko zaczęło się od moich dzieci. Przez wiele lat bardzo chorowały, łapały wszystkie infekcje bakteryjne i wirusowe. Kupowaliśmy przez to masę leków, dzieci ciągle przechodziły terapie antybiotykowe i kuracje sterydowe, sami się od nich zarażaliśmy. Choroby mieliśmy w domu co kilka tygodni.

Co było przyczyną?

Długo nie wiedzieliśmy. Obstawialiśmy, że problem leży w jedzeniu, ale nie mogliśmy go zlokalizować.

Testy alergiczne?

Niczego nie wykazywały. Staraliśmy się więc wykluczać z diety kolejne produkty, eliminowaliśmy po kolei nabiał, słodycze. Ale to niczego nie zmieniało. Pięć lat temu wyjechaliśmy na urlop na Kretę. Uznaliśmy, że raz w życiu nie będziemy zadręczać siebie i dzieci i pozwolimy im jeść wszystko. Trudno, najwyżej to odchorujemy.

Nic takiego nie miało miejsca.

Dlaczego?

Zaczęłam przekopywać dostępną literaturę i okazało się, że na Krecie po prostu je się raczej nieprzetworzoną żywność. Pomyślałam, że to może być dobry trop, że to żywność przetworzona ma wpływ na ich choroby. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, kiedy zaczęłam eliminować takie produkty, dzieci przestały chorować.

U moich dzieci występowało zjawisko pseudoalergii – automatycznie reagowały na pewne składniki pożywienia, ale nie brał w tym udziału układ immunologiczny.

Co im szkodziło?

Na przykład glutaminian sodu, czy acesulfan K. Badania pokazują, że wszystkim to szkodzi w jakiś sposób, ale nie wszyscy reagują na to od razu.U moich dzieci miała miejsce natychmiastowa reakcja , więc teraz po prostu jedzą zdrowo.

Jak z normalnego żywienia przestawić się na żywność nieprzetworzoną?

Muszę przyznać, że nie było to proste. Wertowałam artykuły naukowe, czytałam książki. Pięć lat temu dostępnej literatury na ten temat było zdecydowanie mniej, niż dziś. Wiele porad dotyczyło eliminowania całych grup produktów, ale ja już stosowałam wcześniej diety eliminacyjne i wiedziałam, że nie tędy droga. Zaczęłam więc sama mozolnie wydeptywać ścieżki.

Na czym to polegało?

Zaczęłam na przykład czytać etykiety na produktach. Zastanawiałam się, czy składniki, które w nich znajduję są groźne dla naszego organizmu, więc po powrocie do domu czytałam o ich właściwościach. Szybko zaczęłam omijać te, które są groźne i wybierać te produkty, które są najmniej szkodliwe.

Jakie składniki zaskoczyły panią najbardziej?

Jednym z pierwszych tropów, na jakie wpadłam był benzoesan sodu, który podawałam dzieciom jako składnik leku na kaszel. Dziecko dostawało lek z tym składnikiem i zapadało na zapalenie oskrzeli – taka sytuacja powtórzyła się trzykrotnie, więc w końcu zauważyłam zależność. Kiedy wczytałam się w etykietę, okazało się, że u osób nadwrażliwych benzoesan sodu może wywoływać działania niepożądane. Drugim zagrożeniem dla mojego dziecka był słodzik, acesulfam K, także dodawany do leków.

Jak go wyeliminować?

Okazuje się, że jest wyjście – są zamienniki danego leku, które nie zawierają niepożądanego składnika. Zresztą szybko wyszło, że w moim otoczeniu kilkoro dzieci ma ten sam problem, tylko mamy nie wiedziały, że o to chodzi.

Rozumiem, że nie szukała pani tylko w lekach.

Oczywiście. Okazało się na przykład, że wiele barwników uznawanych za potencjalnie niebezpieczne znajduje się w produktach dla dzieci – płatkach śniadaniowych, jogurtach, serkach czy mlecznych deserkach. Warto je znać i wybierać świadomie produkty bez ich dodatku.

Producenci żywności na zarzuty o wykorzystanie niezdrowych składników, zwykle odpowiadają, że jedzenie jest przecież testowane, więc bezpieczne.

Tak, ale przecież producenci nie wiedzą, ile danego składnika jem w ciągu dnia. A ja nie chodzę z kalkulatorkiem i nie liczę, czy już przekroczyłam dopuszczalną dawkę jednego czy drugiego konserwantu. Obawiam się, że nikt nie ma nad tym kontroli i nikt nie wie też, jakie w dłuższej perspektywie ma to konsekwencje dla jego zdrowia. Nie wiemy, jak wpłynie na nas kumulacja różnych związków chemicznych.

My na przykład przestaliśmy kupować większość wędlin, bo jest w nich tak wiele chemii.

W mięsnym prosi pani o etykietkę?

Teraz rzadziej, bo mam swoje wydeptane ścieżki, ale kiedyś robiłam to bardzo często. W wędlinach jest bowiem wszelkie „bogactwo”, poczynając od glutaminianu sodu, przez azotyn sodu, białko sojowe. Mnóstwo niepotrzebnych rzeczy.

Da się jeszcze dostać wędliny bez takich dodatków?

To trudne, ale możliwe.

Zresztą w ogóle mało jest dziś produktów, które są prawdziwym jedzeniem. Mnie samej nie udało się wyeliminować pewnych składników, więc zaczęłam robić dużo żywności sama.

Na przykład?

Zaopatruję się w mleko prosto od krowy i robię sama jogurty. Sama piekę chleb, robię przetwory na zimę.

Skąd pani miała przepisy?

Część od mamy, część od teściowej. Ona przez wiele lat robiła sama śledzie, kiszoną kapustę. Zawsze mnie to dziwiło. Teraz przestało.

Dużo przepisów biorę z blogów, bardzo dużo zmieniam, robię po swojemu. Zamieniam na przykład mąkę pszenną na żytnią, albo gryczaną. Tę z kolei robię sama mieląc ziarna gryki w młynku do kawy.

To musi zajmować mnóstwo czasu. Ja staram się nie jeść najgorszych śmieci, ale i tak przeszukiwanie półek w sklepie trwa wieki.

To prawda, długo trwało zanim przewertowałam wszystkie etykietki.

Czyli nie ma nadziei…

Nie do końca, w mojej książce zebrałam już efekty tych poszukiwań, więc ktoś, kto teraz zacznie myśleć o zdrowym jedzeniu będzie miał o tyle łatwiej. Zamieściłam tam opisy składników najbardziej popularnych produktów, przepisy na własny ser, czy jogurt. Natomiast każdy musi sam stworzyć sobie własną listę bezpiecznych produktów dostępnych niedaleko domu, nauczyć się docierać do producentów zdrowej żywności.

Jak pani do nich dociera?

Na targu staram się wybierać warzywa od rolników. Kiedy widzę panią, która siedzi przy stoisku z małą ilością warzyw, podchodzę i pytam, czy to jej własne. Jeśli odpowie, że tak, umawiam się na stałe dostawy. Jeśli chcę zrobić przetwory, pytam, czy ma większą ilość danych owoców czy warzyw. Jeśli nie ma, to poleca mi swoją sąsiadkę. I w drugą stronę – ja polecam taką panią swoim koleżankom, które też starają się szukać dobrej żywności.

To nie jest trudne? W mieście tacy ludzie nie stoją na każdym rogu.

Na pewno jest to bardziej skomplikowane, niż zrobienie zakupów w supermarkecie, nie oszukujmy się. Ale można to robić do pewnego stopnia, na tyle, na ile to możliwe. Można też działać w kooperatywie – jeśli ktoś jedzie po pomidory na wieś, pyta, czy nie przywieźć też nam. Dzielimy się później kosztami transportu.

Wiele jest takich osób w pani otoczeniu?

Coraz więcej. Ludzie widzą nasze dzieci, które chorowały, a teraz nie chorują. Widzą, że mój mąż, który miał problemy zdrowotne, już ich nie ma. Że ja, która miałam bóle żołądka, też mam spokój. To do nich przemawia. Moja kuzynka jest wykładowcą na uczelni. Po tym, jak zaczęła myśleć o tym, co je, przyznała, że pierwszy raz miała semestr, w którym nie opuściła ani dnia zajęć. Nie chorowała ani ona, ani jej syn.

A do dzieci ta filozofia przemawia?

Tutaj faktycznie czasami jest problem, nie kupujemy im słodyczy, ani gotowych deserków na bazie mleka. Rozmawiamy z nimi dużo na ten temat, ale agresywna reklama robi swoje.

Ja natomiast stosuję drobne triki, które opisałam też w książce.

Jakie na przykład?

Moje dzieci dostają do szkoły tylko drobne pieniądze, które mogą wydać na wodę. Mamy taką umowę, mam nadzieję, że ją respektują. Jeśli idą na urodziny, proszę je, żeby nie objadały się chipsami, ani nie opijały colą. Pytają wtedy, czy mogą spróbować. No mogą, dlaczego nie?

Udało nam się wypracować taki model, w którym do nas do domu nie przynosi się słodyczy. Nie wszyscy to respektują, ale jeśli ktoś przyniesie jakieś dla dzieci, my je po prostu konfiskujemy. Jeśli ktoś chce sprawić im przyjemność, może przynieść owoce.

Najnowsze badania pokazują, co te wszystkie dodatki do żywności: konserwanty, aromaty, barwniki, wzmacniacze smaku i zapachu robią z naszym układem hormonalnym, jakie powodują problemy. Choćby ADHD. To dla dziecka prawdziwy dramat, że jest uspokajane na wszystkich lekcjach. A jakie ono ma być, skoro co przerwę je batona? Chcielibyśmy oszczędzić tego naszym dzieciom.

Z jednej strony zdrowie, ale z drugiej eko żywność do najtańszych nie należy.

To zależy, jak na to spojrzeć. Przestaliśmy na przykład wydawać naprawdę ogromne pieniądze na wizyty domowe, leki, lekarzy. To odciążyło budżet. Z drugiej strony warto teżwykazywać się gospodarskim sprytem . Bo, owszem, można kupić dobrą szynkę za 40 zł za kilogram, ale równie dobrze można kupić mięso surowe i samodzielnie je upiec. I zaoszczędzić 20 zł na kilogramie.

Tak samo jest z kawą. Jeśli ktoś pija kawę to lepiej zamiast kawy rozpuszczalnej sięgnąć po zdrowszą i tańsząziarnistą. Nie trzeba też wyłącznie kupować żywności nazwanej ekologiczną (choć i tę zdarzyło mi się kupić taniej, niż w supermarkecie). Ale i w supermarkecie da się trafić na dobre produkty, mam wśród przyjaciół wielodzietną rodzinę, której po prostu nie stać na ekstrawagancję.

Dzięki mojej książce udało im się po prostu zrobić zdrowsze zakupy zamykając się w dotychczasowym budżecie. To też sukces.

Człowiek od konopi.

Ewelina Potocka, Onet: "Człowiek od konopi", "obrońca marihuany" - tak o panu mówią.

Maciej Kowalski: Moja działalność społeczna w naturalny sposób miesza się z działalnością zawodową. Tematem konopi zajmuję się od ponad 10 lat - współtworzyłem m.in. serwis hyperreal.info, gazetę konopną "Spliff" (której do dziś jestem redaktorem naczelnym), udzielałem się w ruchach prolegalizacyjnych praktycznie od początku. Z legalizacją na sztandarach kandydowałem do Sejmu i Parlamentu Europejskiego. Jestem też współautorem kilku projektów nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, które złożył w sejmie Twój Ruch. Konopiami przemysłowymi zajmuję się od kilku lat, odkąd zobaczyłem w nich szanse dla polskiego rolnictwa i przedsiębiorców. Dobrze prosperujący rynek w tej branży może dać pracę kilkudziesięciu tysiącom osób.

Czytaj dalej →


Think outside the box. – Coraz częściej zadaję sobie pytanie: "dokąd ten świat podąża?". Postępowa Europa próbuje nam wmówić wiele rzeczy. Nie wiem czy wiecie, ale marchewka to owoc, ślimak jest rybą itd. Jeśli myślisz inaczej- uważaj. Możesz być uważany za osobę niepostępową. :P Dobrze, koniec żartów. Zaczynamy. 


 Podane we wstępie przykłady to tylko kropla w morzu absurdów, które nam narzuca UE. 

Homoseksualizm

Próbuje się zatrzeć granicę pomiędzy kobietą a mężczyzną. Model rodziny również uległ zniekształceniu. Nie wyobrażam sobie zakazu mówienia "mamo" i "tato". Jak wyobrażacie sobie świat, gdzie dwóch przedstawicieli tej samej płci będzie adoptowało dzieci? Dla mnie jest to chore i absurdalne. W jaki sposób dwóch tatusiów będzie mogło porozmawiać ze swoją nastoletnią córką o jej dorastaniu? Jaki model rodziny będzie mieć dziecko wychowane w takim związku? Dążymy do samozagłady. Do tego te parady... Jeśli jesteś homo- dobrze. Zachowaj to dla siebie. Nie musisz wychodzić na ulicę i krzyczeć o tym wszystkim ludziom. 
Jeżeli to jest postęp- ja wysiadam na najbliższym przystanku. Możesz mnie nazwać homofobem, katolem czy jak jeszcze chcesz. Ja po prostu bronię swoich zasad, które uważam za normalne i zdania w tej kwestii nie zmienię.

Edukacja seksualna 


Wychowanie do życia w rodzinie? Ok. Może być to przydatne o ile będzie prowadzone przez osoby do tego przygotowane. Głupotą jest wg. mnie prowadzenie tych zajęć przez np. zakonnice i w tak wczesnym wieku dzieci. Dajmy im czas na zabawę zabawkami. Wiedza co to jest prezerwatywa i do czego się jej używa nie jest im potrzebna w tym wieku. 

Równouprawnienie

Często w mediach jest głośno o dyskryminacji kobiet. Pojawiają się głosy, że kobiety są gorzej traktowane od mężczyzn, mniej zarabiają, nie mają takiego przebicia w polityce itd. Zatem drogie feministki: jeżeli już walczycie o to swoje równouprawnienie, to przyjmijcie na swoje barki wszystko co się z tym wiąże. Ktoś kiedyś powiedział: "Równouprawnienie kończy się w momencie gdy trzeba wnieść zakupy na dziesiąte piętro.". 

Muzyka

Ile to razy po włączeniu radia słyszymy setny raz ten sam kawałek? Czy na świecie istnieje tylko 30 utworów? Dlaczego nie promujemy naszych artystów? Mamy tak wspaniałe zespoły, które nie mogą się przebić przez masówkę.  Lepiej puścić jakiegoś anglojęzycznego gniota? Nie ma się co dziwić, że później poziom muzyczny spada drastycznie w dół, a dobre zespoły są znane tylko w bardzo wąskim gronie odbiorców. 

Polityka

Politycy mają nas za bandę idiotów. Te same twarze, świnie wciąż przy korycie. Niestety jest w tym trochę i naszej winy. Wygodniej jest siedzieć na tyłku i nic nie robić. "Co ja mogę zrobić? Mój głos niczego nie zmieni." Wiesz co? Masz rację. Twój głos niczego nie zmieni. Pomyśl jednak, że takie same myśli ma w głowie spora ilość Polaków. Twój głos w pojedynkę nie ma szans. Jeśli jednak połączy się z kilkoma tysiącamy innych głosów- każdy z nich zyskuje znaczenie. Pewnie i tak to przeczytasz i olejesz. Po co się wysilać? Inni zrobią wszystko za Ciebie. Przecież Tobie jest dobrze. Masz dobre warunki w domu, zarabiasz tyle, że co miesiąc możesz odłożyć sporo gotówki, służba zdrowia działa wyśmienicie. Wszystko jest tak jak być powinno. Tylko później nie narzekaj, że coś jednak nie jest tak. 

Niewolnictwo

Zapewne większości z Was kojarzy się to ze starożytnością. "Niewolnictwa przecież nie ma w Polsce". Zatem jak nazwiemy ciężką pracę za marne wynagrodzenie? Czy nie jest to forma wyzysku i ukrytego niewolnictwa? Wiele rodzin żyje na skraju nędzy. Nic się jednak z tym nie robi. Państwo ma ważniejsze rzeczy na głowie od dobra obywateli. 


Źródło:
http://raaf115.blogspot.com/2014/11/postep.html

Think outside the box.

Coraz częściej zadaję sobie pytanie: "dokąd ten świat podąża?". Postępowa Europa próbuje nam wmówić wiele rzeczy. Nie wiem czy wiecie, ale marchewka to owoc, ślimak jest rybą itd. Jeśli myślisz inaczej- uważaj. Możesz być uważany za osobę niepostępową. :P Dobrze, koniec żartów. Zaczynamy.


Podane we wstępie przykłady to tylko kropla w morzu absurdów, które nam narzuca UE.

Homoseksualizm

Próbuje się zatrzeć granicę pomiędzy kobietą a mężczyzną. Model rodziny również uległ zniekształceniu. Nie wyobrażam sobie zakazu mówienia "mamo" i "tato". Jak wyobrażacie sobie świat, gdzie dwóch przedstawicieli tej samej płci będzie adoptowało dzieci? Dla mnie jest to chore i absurdalne. W jaki sposób dwóch tatusiów będzie mogło porozmawiać ze swoją nastoletnią córką o jej dorastaniu? Jaki model rodziny będzie mieć dziecko wychowane w takim związku? Dążymy do samozagłady. Do tego te parady... Jeśli jesteś homo- dobrze. Zachowaj to dla siebie. Nie musisz wychodzić na ulicę i krzyczeć o tym wszystkim ludziom.
Jeżeli to jest postęp- ja wysiadam na najbliższym przystanku. Możesz mnie nazwać homofobem, katolem czy jak jeszcze chcesz. Ja po prostu bronię swoich zasad, które uważam za normalne i zdania w tej kwestii nie zmienię.

Edukacja seksualna


Wychowanie do życia w rodzinie? Ok. Może być to przydatne o ile będzie prowadzone przez osoby do tego przygotowane. Głupotą jest wg. mnie prowadzenie tych zajęć przez np. zakonnice i w tak wczesnym wieku dzieci. Dajmy im czas na zabawę zabawkami. Wiedza co to jest prezerwatywa i do czego się jej używa nie jest im potrzebna w tym wieku.

Równouprawnienie

Często w mediach jest głośno o dyskryminacji kobiet. Pojawiają się głosy, że kobiety są gorzej traktowane od mężczyzn, mniej zarabiają, nie mają takiego przebicia w polityce itd. Zatem drogie feministki: jeżeli już walczycie o to swoje równouprawnienie, to przyjmijcie na swoje barki wszystko co się z tym wiąże. Ktoś kiedyś powiedział: "Równouprawnienie kończy się w momencie gdy trzeba wnieść zakupy na dziesiąte piętro.".

Muzyka

Ile to razy po włączeniu radia słyszymy setny raz ten sam kawałek? Czy na świecie istnieje tylko 30 utworów? Dlaczego nie promujemy naszych artystów? Mamy tak wspaniałe zespoły, które nie mogą się przebić przez masówkę. Lepiej puścić jakiegoś anglojęzycznego gniota? Nie ma się co dziwić, że później poziom muzyczny spada drastycznie w dół, a dobre zespoły są znane tylko w bardzo wąskim gronie odbiorców.

Polityka

Politycy mają nas za bandę idiotów. Te same twarze, świnie wciąż przy korycie. Niestety jest w tym trochę i naszej winy. Wygodniej jest siedzieć na tyłku i nic nie robić. "Co ja mogę zrobić? Mój głos niczego nie zmieni." Wiesz co? Masz rację. Twój głos niczego nie zmieni. Pomyśl jednak, że takie same myśli ma w głowie spora ilość Polaków. Twój głos w pojedynkę nie ma szans. Jeśli jednak połączy się z kilkoma tysiącamy innych głosów- każdy z nich zyskuje znaczenie. Pewnie i tak to przeczytasz i olejesz. Po co się wysilać? Inni zrobią wszystko za Ciebie. Przecież Tobie jest dobrze. Masz dobre warunki w domu, zarabiasz tyle, że co miesiąc możesz odłożyć sporo gotówki, służba zdrowia działa wyśmienicie. Wszystko jest tak jak być powinno. Tylko później nie narzekaj, że coś jednak nie jest tak.

Niewolnictwo

Zapewne większości z Was kojarzy się to ze starożytnością. "Niewolnictwa przecież nie ma w Polsce". Zatem jak nazwiemy ciężką pracę za marne wynagrodzenie? Czy nie jest to forma wyzysku i ukrytego niewolnictwa? Wiele rodzin żyje na skraju nędzy. Nic się jednak z tym nie robi. Państwo ma ważniejsze rzeczy na głowie od dobra obywateli.


Źródło:
http://raaf115.blogspot.com/2014/11/postep.html

Ratujmy Konie z Morskiego Oka. – Na największej polskiej autostradzie turystycznej, czyli drodze do Morskiego Oka codziennie rozgrywa się dramat dziesiątek koni, które muszą ciągnąć wozy z ceprami. Te są przeładowane i przemęczone, przez co kilka z nich padło na trasie, a dziesiątki trafiają do rzeźni, jako nieprzydatne w biznesie. Ale fiakrzy nie zwracają na to uwagi, bo na nowego konia są w stanie zarobić w ciągu kilku dni. Dla nich koń to narzędzie, nie żywe zwierzę.

Z kolejnych prywatnych busików (10 zł za kilkunastokilometrową trasę - zdzierstwo) wylegają tłumy turystów, którzy mają tego dnia jeden cel: zobaczyć Morskie Oko. Pogoda taka, że można tylko zacytować "Hydrozagadkę" i stwierdzić, że "żar leje się z nieba". Dlatego nie wszyscy pokonają na własnych nogach 10 km (tylko!) dzielące ich od osiągnięcia celu. 

Zaraz za bramą ustawia się monumentalna kolejka chętnych "na koniki", czyli chcących pokonać trasę wozem ciągniętym przez parę koni. Nie odstrasza ich nawet cena - 40 złotych od osoby w jedną stronę, bez jakichkolwiek ulg, np. dla dzieci. Fiakrzy (górale powożący wozami) podjeżdżają tylko i popędzają ceprów, by szybciej wsiadali. Potem tylko kasują za bilet i można jechać.

Ale jeden z nich miał tego poranka pecha - zaparkował wóz na środku drogi i odszedł na chwilę, a z góry nadjechała właśnie Straż Tatrzańskiego Parku Narodowego. Góral musiał wylegitymować się licencją i paszportami koni, co chwilę trwało. Zniecierpliwieni turyści zaczęli strofować strażników. - No, ładnie nas tutaj witacie - komentowała siedząca wygodnie w wozie kobieta. - Zostawcie tego biednego pana w spokoju. Czego od niego chcecie? - pytała inna. 

Po kilku minutach strażnicy dali woźnicy ostrzeżenie i pozwolili jechać dalej. Ale ta krótka scenka pokazuje jaka jest opinia turystów o fiakrach. Są przekonani, że ci jowialni panowie, którzy noszą dziwne spodnie i śmiesznie gadają, nie mogą zrobić biednym koniom nic złego. Ci ludzie nawet nie wiedzą, w jak głębokim błędzie są.  

Postawę turystów (bo górale są nieprzejednani) próbuje zmienić akcja "Ratujmy konie". Fundacja Viva! i Tatrzańskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami chcą ukazać prawdę o życiu (i często śmierci) zwierząt dostarczających uciechy turystom. Dlatego w Zakopanym pojawiły się bilboardy ze zdjęciem jednego z koni, który padł na trasie. 

Poza tym w internecie można znaleźć masę informacji pokazujących ciężki los koni. Między innymi ekspertyzę, według której konie muszą ciągnąć ciężar odpowiadający 1,5-1,7 normy. Według tych wyliczeń na wozie powinno być nie więcej niż 7 osób, a nie 15, na ile obecnie pozwala regulamin. 

To obciążenie powoduje, że wiele koni, które zaczynają słabnąć, pada z przemęczenia na trasie lub zostaje oddane do rzeźni. I o ile to pierwsze turyści widzą i fiakrzy nie są w stanie ukryć tej tragedii, to o oddawaniu koni na rzeź niemal nikt nie wie. Ale tatrzański oddział TOZ przeanalizował co stało się z końmi, które woziły turystów w zeszłym sezonie. Dane są zatrważające - 3 padły z wycieńczenia na trasie, aż 44 oddano do rzeźni po zaledwie kilku miesiącach pracy. 

Po części to wynik tego, że do pracy nad Morskim Okiem kupuje się za młode konie. - Fiakrzy najczęściej kupują 3-4-letnie konie, a minimalny wiek to 5 lat - dopiero wtedy taki koń jest dojrzały - wyjaśnia Beata Czerska, prezes Tatrzańskiego TOZ. - To tak, jakby zatrudniać dzieci w fabryce. Przez to po 2-3 sezonach udział młodych koni w danym roczniku spada z 22 proc. do około 3 proc. Reszta pada lub zostaje oddana do rzeźni. Ale nie ma się co dziwić, skoro fiakrzy każdego dnia zarabiają na nowego konia. Dzisiaj dla nich to nie członek rodziny, ale narzędzie - przekonuje.

Aktywiści z organizacji chroniących zwierzęta zarzucają władzom Tatrzańskiego Parku Narodowego, że trzymają stronę fiakrów, zamiast chronić zwierzęta. - Większą uwagę zwracają na to, czy fiakrzy mają tradycyjny strój, niż czy zwierzęta nie są zamęczone - mówi Beata Czerska. - Park jest otwarty na każde rozwiązanie, bo zależy nam na dobru zwierząt - przekonuje Szymon Ziobrowski z TPN. - Ale by stwierdzić jak powinno to wyglądać, potrzebne są obiektywne badania naukowe, a nie stawianie billboardów - dodaje. 

Wyjaśnia, że strażnicy kontrolują na bieżąco przestrzeganie regulaminu, jednak nie są w stanie ocenić kondycji koni ponieważ nie są specjalistami w tym zakresie. - Lekarz weterynarii bada zwierzęta przed każdym sezonem. Poza tym jeśli pojawiają się informację od turystów, że jakiś koń kuleje albo jest z nim coś nie tak, to również wzywamy lekarza. Ale problem najczęściej jest taki, że turyści nie podają nam numeru licencji i nazwiska wozaka, które są na tabliczce na wozie. A bez tych danych nie jesteśmy w stanie znaleźć takiego konia - przekonuje przedstawiciel TPN. 

Bez konkretnych powodów upadają też plany zwiększenia kontroli nad wozakami. - Planowano kontrole w stajniach, ale problem jest taki, że to prywatna własność fiakrów i bez przesłanek nie możemy ich tak po prostu kontrolować. Oni pewnie zgodziliby się na to, ale bez takiej atmosfery sensacji, której zdają się szukać organizacje - relacjonuje. Podobnie było z pomysłem zakupu termometru i urządzenia do pomiaru wilgotności powietrza. Zakup ten zakwestionowały organizacje zajmujące się ochroną zwierząt. 

Szymon Ziobrowski wierzy w zdrowy rozsądek fiakrów. - To ich praca, a za konie płacą po kilkanaście tysięcy złotych. Nie sądzę, żeby świadomie pozwalali na to, żeby koniom stała się krzywda - wyjaśnia. 

Innego zdania są przedstawiciele Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. - Średnio konie żyją około 30 lat, i to takie, które pracują normalnie w polu. A te z Morskiego Oka średnio w wieku 10 lat trafiają do rzeźni, bo fiakrzy mówią, że się "rozleniwiły". A one są po prostu przeforsowane - wyjaśnia Beata Czerska. 

Oznaki takiego przemęczenia najlepiej widać w takie dni jak ten, w którym byłem nad Morskim Okiem - było ponad 35 stopni Celsjusza w cieniu. Konie pocą się wtedy tak jak ludzie, ale w przeciwieństwie do nas nie mogą wyciągnąć butelki wody z plecaka - są zdane na łaskę fiakrów. - Panie, to zdrowy koń, on nie potrzebuje pić. Jakby miał cukrzycę, to by pił, ale tak nie chce - przekonuje mnie jeden z wozaków. - Ja też dzisiaj nie wypiłem jeszcze ani szklanki herbaty. Koń też nie potrzebuje - dodaje. 

Pytam, czy zwierzętom nie szkodzi upał. - One najbardziej lubią w takiej pogodzie. Tak pędzą, że aż je muszę hamować. Najgorzej to jak jest mgła i nie wiedzą, gdzie iść. A tak, mają jasno, ciepło, skóra im się wygrzeje na tym słoneczku i idą jak złoto - śmieje się góral. Jego kolega z postoju przekonuje, że pocenie się koni to nic nadzwyczajnego i na pewno nie szkodzi ono zwierzętom. 

Ale inne zdanie na ten temat ma część lekarzy. Bo chociaż pocenie rzeczywiście chroni przed przegrzaniem, to powoduje utratę wody i elektrolitów. I o ile ten pierwszy brak można łatwo uzupełnić, to z drugim tak nie jest. A to bardzo negatywnie odbija się na zdrowiu zwierząt, przede wszystkim powodując problemy z sercem. Ale aby obraz umęczonych koni nie psuł samopoczucia turystów, fiakrzy po każdym kursie wycierają spocone konie - wyglądają, jakby dopiero zaczęły pracę.

Nieco więcej światła na kondycję koni będą mogły rzucić badania, jakie zarządzono na 13 sierpnia. Beata Czerska liczy, że uda się sprawdzić krew i parametry życiowe około 100 spośród 300 koni pracujących na drodze do Morskiego Oka. 

Fiakrzy podchodzą do takich badań niechętnie, bo tracą cenny czas. Ale przede wszystkim dlatego, że poprzednie badania (prowadzone na dużo mniejszą skalę) nie wypadły dla wozaków pomyślnie. - W 2009 roku około 20 proc. koni miało bardzo złe wyniki. A badanie przeprowadzał lekarz, który prowadzi też organizowane przez fiakrów szkolenia. Nie chcę zarzucać stronniczości, ale uważam, że to nie jest dobry zbieg okoliczności - mówi szefowa Tatrzańskiego TOZ. 

Ale nawet jeśli okaże się, że któryś z wozaków traktuje swoje konie źle, nadal będzie mógł wozić turystów. - Oni działają na podstawie umów cywilnoprawnych z Parkiem, które są podpisane do końca roku. Więc do tego czasu na pewno nic się nie zmieni - ubolewa Beata Czerska. Być może dlatego władze TPN ignorują liczne zgłoszenia nieprawidłowości, takich jak wyprzedzanie się przez fiakrów (niezwykle forsujące dla konia) czy ciągnięcie sań po asfalcie. 

Ale podobnie zachowują się turyści. - Pan zobaczy jakie te konie są silne, jakie duże - przekonuje para młodych ludzi, którzy właśnie wysiedli z wozu. - Przecież kiedyś one musiały pracować w polu, teraz idą tu sobie i ciągną wóz, to chyba nic im się nie stanie - dodają. Podobnie sądzą inni. - No na pewno takiemu koniowi łatwiej wejść pod górę niż mnie - ocenia kobieta w średnim wieku. - One są przystosowane do takiej drogi, pracują tu pewnie od lat - mówi. 

Idąc pieszo szlakiem do Morskiego Oka można jednak usłyszeć zupełnie przeciwne opinie. - Jak można tak zamęczać te konie, one powinny ciągnąć małe bryczki, a nie te wielkie wozy - postuluje para młodych ludzi z dzieckiem. Kiedy wóz pełen turystów przejeżdżał obok, ich synek krzyknął "Niech pan nie męczy tych koni". - Słyszał, tato? Słyszał? - dopytuje ojca. - Te koniki mają ciężko, nie powinno tak być - wyjaśnia mi. 

Są i tacy wozacy, którzy o swoje konie dają jak należy. - Koń jak człowiek, chce mu się pić w upale - wyjaśni mi wozak, który zatrzymał się przy wodopoju w połowie trasy. - Zatrzymuję się za każdym kursem. Jeden i drugi wypijają za każdym razem po dwa wiadra. Dzięki temu się nie odwodnią - dodaje. Kiedy odjeżdża, za chwilę na horyzoncie pojawia się kolejny wóz. Ale ten już się nie zatrzymuje. Tak jak następny, i jeszcze kolejny. 

Jak widać wśród fiakrów są ludzie rozsądni, ale i tacy, którzy nie mają pojęcia o potrzebach zwierząt. Jednak dopóki turyści będą będą ustawiać się w kilometrowych kolejkach do przejażdżki wozem, nic się nie zmieni. Dlatego akcja Ratujmy Konie z Morskiego Oka skupia się głównie na edukowaniu turystów. Jak widać, na razie ta praca u podstaw idzie bardzo opornie. 

https://www.facebook.com/RatujmyKonieZMorskiegoOka?fref=ts

Ratujmy Konie z Morskiego Oka.

Na największej polskiej autostradzie turystycznej, czyli drodze do Morskiego Oka codziennie rozgrywa się dramat dziesiątek koni, które muszą ciągnąć wozy z ceprami. Te są przeładowane i przemęczone, przez co kilka z nich padło na trasie, a dziesiątki trafiają do rzeźni, jako nieprzydatne w biznesie. Ale fiakrzy nie zwracają na to uwagi, bo na nowego konia są w stanie zarobić w ciągu kilku dni. Dla nich koń to narzędzie, nie żywe zwierzę.

Z kolejnych prywatnych busików (10 zł za kilkunastokilometrową trasę - zdzierstwo) wylegają tłumy turystów, którzy mają tego dnia jeden cel: zobaczyć Morskie Oko. Pogoda taka, że można tylko zacytować "Hydrozagadkę" i stwierdzić, że "żar leje się z nieba". Dlatego nie wszyscy pokonają na własnych nogach 10 km (tylko!) dzielące ich od osiągnięcia celu.

Zaraz za bramą ustawia się monumentalna kolejka chętnych "na koniki", czyli chcących pokonać trasę wozem ciągniętym przez parę koni. Nie odstrasza ich nawet cena - 40 złotych od osoby w jedną stronę, bez jakichkolwiek ulg, np. dla dzieci. Fiakrzy (górale powożący wozami) podjeżdżają tylko i popędzają ceprów, by szybciej wsiadali. Potem tylko kasują za bilet i można jechać.

Ale jeden z nich miał tego poranka pecha - zaparkował wóz na środku drogi i odszedł na chwilę, a z góry nadjechała właśnie Straż Tatrzańskiego Parku Narodowego. Góral musiał wylegitymować się licencją i paszportami koni, co chwilę trwało. Zniecierpliwieni turyści zaczęli strofować strażników. - No, ładnie nas tutaj witacie - komentowała siedząca wygodnie w wozie kobieta. - Zostawcie tego biednego pana w spokoju. Czego od niego chcecie? - pytała inna.

Po kilku minutach strażnicy dali woźnicy ostrzeżenie i pozwolili jechać dalej. Ale ta krótka scenka pokazuje jaka jest opinia turystów o fiakrach. Są przekonani, że ci jowialni panowie, którzy noszą dziwne spodnie i śmiesznie gadają, nie mogą zrobić biednym koniom nic złego. Ci ludzie nawet nie wiedzą, w jak głębokim błędzie są.

Postawę turystów (bo górale są nieprzejednani) próbuje zmienić akcja "Ratujmy konie". Fundacja Viva! i Tatrzańskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami chcą ukazać prawdę o życiu (i często śmierci) zwierząt dostarczających uciechy turystom. Dlatego w Zakopanym pojawiły się bilboardy ze zdjęciem jednego z koni, który padł na trasie.

Poza tym w internecie można znaleźć masę informacji pokazujących ciężki los koni. Między innymi ekspertyzę, według której konie muszą ciągnąć ciężar odpowiadający 1,5-1,7 normy. Według tych wyliczeń na wozie powinno być nie więcej niż 7 osób, a nie 15, na ile obecnie pozwala regulamin.

To obciążenie powoduje, że wiele koni, które zaczynają słabnąć, pada z przemęczenia na trasie lub zostaje oddane do rzeźni. I o ile to pierwsze turyści widzą i fiakrzy nie są w stanie ukryć tej tragedii, to o oddawaniu koni na rzeź niemal nikt nie wie. Ale tatrzański oddział TOZ przeanalizował co stało się z końmi, które woziły turystów w zeszłym sezonie. Dane są zatrważające - 3 padły z wycieńczenia na trasie, aż 44 oddano do rzeźni po zaledwie kilku miesiącach pracy.

Po części to wynik tego, że do pracy nad Morskim Okiem kupuje się za młode konie. - Fiakrzy najczęściej kupują 3-4-letnie konie, a minimalny wiek to 5 lat - dopiero wtedy taki koń jest dojrzały - wyjaśnia Beata Czerska, prezes Tatrzańskiego TOZ. - To tak, jakby zatrudniać dzieci w fabryce. Przez to po 2-3 sezonach udział młodych koni w danym roczniku spada z 22 proc. do około 3 proc. Reszta pada lub zostaje oddana do rzeźni. Ale nie ma się co dziwić, skoro fiakrzy każdego dnia zarabiają na nowego konia. Dzisiaj dla nich to nie członek rodziny, ale narzędzie - przekonuje.

Aktywiści z organizacji chroniących zwierzęta zarzucają władzom Tatrzańskiego Parku Narodowego, że trzymają stronę fiakrów, zamiast chronić zwierzęta. - Większą uwagę zwracają na to, czy fiakrzy mają tradycyjny strój, niż czy zwierzęta nie są zamęczone - mówi Beata Czerska. - Park jest otwarty na każde rozwiązanie, bo zależy nam na dobru zwierząt - przekonuje Szymon Ziobrowski z TPN. - Ale by stwierdzić jak powinno to wyglądać, potrzebne są obiektywne badania naukowe, a nie stawianie billboardów - dodaje.

Wyjaśnia, że strażnicy kontrolują na bieżąco przestrzeganie regulaminu, jednak nie są w stanie ocenić kondycji koni ponieważ nie są specjalistami w tym zakresie. - Lekarz weterynarii bada zwierzęta przed każdym sezonem. Poza tym jeśli pojawiają się informację od turystów, że jakiś koń kuleje albo jest z nim coś nie tak, to również wzywamy lekarza. Ale problem najczęściej jest taki, że turyści nie podają nam numeru licencji i nazwiska wozaka, które są na tabliczce na wozie. A bez tych danych nie jesteśmy w stanie znaleźć takiego konia - przekonuje przedstawiciel TPN.

Bez konkretnych powodów upadają też plany zwiększenia kontroli nad wozakami. - Planowano kontrole w stajniach, ale problem jest taki, że to prywatna własność fiakrów i bez przesłanek nie możemy ich tak po prostu kontrolować. Oni pewnie zgodziliby się na to, ale bez takiej atmosfery sensacji, której zdają się szukać organizacje - relacjonuje. Podobnie było z pomysłem zakupu termometru i urządzenia do pomiaru wilgotności powietrza. Zakup ten zakwestionowały organizacje zajmujące się ochroną zwierząt.

Szymon Ziobrowski wierzy w zdrowy rozsądek fiakrów. - To ich praca, a za konie płacą po kilkanaście tysięcy złotych. Nie sądzę, żeby świadomie pozwalali na to, żeby koniom stała się krzywda - wyjaśnia.

Innego zdania są przedstawiciele Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. - Średnio konie żyją około 30 lat, i to takie, które pracują normalnie w polu. A te z Morskiego Oka średnio w wieku 10 lat trafiają do rzeźni, bo fiakrzy mówią, że się "rozleniwiły". A one są po prostu przeforsowane - wyjaśnia Beata Czerska.

Oznaki takiego przemęczenia najlepiej widać w takie dni jak ten, w którym byłem nad Morskim Okiem - było ponad 35 stopni Celsjusza w cieniu. Konie pocą się wtedy tak jak ludzie, ale w przeciwieństwie do nas nie mogą wyciągnąć butelki wody z plecaka - są zdane na łaskę fiakrów. - Panie, to zdrowy koń, on nie potrzebuje pić. Jakby miał cukrzycę, to by pił, ale tak nie chce - przekonuje mnie jeden z wozaków. - Ja też dzisiaj nie wypiłem jeszcze ani szklanki herbaty. Koń też nie potrzebuje - dodaje.

Pytam, czy zwierzętom nie szkodzi upał. - One najbardziej lubią w takiej pogodzie. Tak pędzą, że aż je muszę hamować. Najgorzej to jak jest mgła i nie wiedzą, gdzie iść. A tak, mają jasno, ciepło, skóra im się wygrzeje na tym słoneczku i idą jak złoto - śmieje się góral. Jego kolega z postoju przekonuje, że pocenie się koni to nic nadzwyczajnego i na pewno nie szkodzi ono zwierzętom.

Ale inne zdanie na ten temat ma część lekarzy. Bo chociaż pocenie rzeczywiście chroni przed przegrzaniem, to powoduje utratę wody i elektrolitów. I o ile ten pierwszy brak można łatwo uzupełnić, to z drugim tak nie jest. A to bardzo negatywnie odbija się na zdrowiu zwierząt, przede wszystkim powodując problemy z sercem. Ale aby obraz umęczonych koni nie psuł samopoczucia turystów, fiakrzy po każdym kursie wycierają spocone konie - wyglądają, jakby dopiero zaczęły pracę.

Nieco więcej światła na kondycję koni będą mogły rzucić badania, jakie zarządzono na 13 sierpnia. Beata Czerska liczy, że uda się sprawdzić krew i parametry życiowe około 100 spośród 300 koni pracujących na drodze do Morskiego Oka.

Fiakrzy podchodzą do takich badań niechętnie, bo tracą cenny czas. Ale przede wszystkim dlatego, że poprzednie badania (prowadzone na dużo mniejszą skalę) nie wypadły dla wozaków pomyślnie. - W 2009 roku około 20 proc. koni miało bardzo złe wyniki. A badanie przeprowadzał lekarz, który prowadzi też organizowane przez fiakrów szkolenia. Nie chcę zarzucać stronniczości, ale uważam, że to nie jest dobry zbieg okoliczności - mówi szefowa Tatrzańskiego TOZ.

Ale nawet jeśli okaże się, że któryś z wozaków traktuje swoje konie źle, nadal będzie mógł wozić turystów. - Oni działają na podstawie umów cywilnoprawnych z Parkiem, które są podpisane do końca roku. Więc do tego czasu na pewno nic się nie zmieni - ubolewa Beata Czerska. Być może dlatego władze TPN ignorują liczne zgłoszenia nieprawidłowości, takich jak wyprzedzanie się przez fiakrów (niezwykle forsujące dla konia) czy ciągnięcie sań po asfalcie.

Ale podobnie zachowują się turyści. - Pan zobaczy jakie te konie są silne, jakie duże - przekonuje para młodych ludzi, którzy właśnie wysiedli z wozu. - Przecież kiedyś one musiały pracować w polu, teraz idą tu sobie i ciągną wóz, to chyba nic im się nie stanie - dodają. Podobnie sądzą inni. - No na pewno takiemu koniowi łatwiej wejść pod górę niż mnie - ocenia kobieta w średnim wieku. - One są przystosowane do takiej drogi, pracują tu pewnie od lat - mówi.

Idąc pieszo szlakiem do Morskiego Oka można jednak usłyszeć zupełnie przeciwne opinie. - Jak można tak zamęczać te konie, one powinny ciągnąć małe bryczki, a nie te wielkie wozy - postuluje para młodych ludzi z dzieckiem. Kiedy wóz pełen turystów przejeżdżał obok, ich synek krzyknął "Niech pan nie męczy tych koni". - Słyszał, tato? Słyszał? - dopytuje ojca. - Te koniki mają ciężko, nie powinno tak być - wyjaśnia mi.

Są i tacy wozacy, którzy o swoje konie dają jak należy. - Koń jak człowiek, chce mu się pić w upale - wyjaśni mi wozak, który zatrzymał się przy wodopoju w połowie trasy. - Zatrzymuję się za każdym kursem. Jeden i drugi wypijają za każdym razem po dwa wiadra. Dzięki temu się nie odwodnią - dodaje. Kiedy odjeżdża, za chwilę na horyzoncie pojawia się kolejny wóz. Ale ten już się nie zatrzymuje. Tak jak następny, i jeszcze kolejny.

Jak widać wśród fiakrów są ludzie rozsądni, ale i tacy, którzy nie mają pojęcia o potrzebach zwierząt. Jednak dopóki turyści będą będą ustawiać się w kilometrowych kolejkach do przejażdżki wozem, nic się nie zmieni. Dlatego akcja Ratujmy Konie z Morskiego Oka skupia się głównie na edukowaniu turystów. Jak widać, na razie ta praca u podstaw idzie bardzo opornie.

https://www.facebook.com/RatujmyKonieZMorskiegoOka?fref=ts