Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Szukaj


 

Znalazłem 37 takich materiałów
10 rzeczy pomagających tarczycy zachować równowagę. – W ostatnich latach coraz większa liczba osób (szczególnie kobiet) zdradza objawy niedoczynności tarczycy. Coraz częściej dotyka to ludzi młodych. Pierwsze objawy z reguły są ignorowane, spowolnienie metabolizmuwyrażające się np. w postaci kilku nadprogramowych kilogramów łatwo jest zrzucić na błędy dietetyczne, a zmęczenie przypisać przepracowaniu lub wiosennemu przesileniu. Łatwiej nam też jest sięgnąć po kolejną kawę, napój energetyzujący czy „magiczne” tabletki odchudzające, niż poświęcić chwilę bacznej uwagi ciału. Sprawdź jakie najczęstsze objawy towarzyszą niedoczynności tarczycy i co możesz zrobić aby dopomóc jej pracować lepiej.

Zmęczenie, senność i osłabienie

Wypadanie włosów, łamliwe paznokcie

Sucha, szorstka lub łuszcząca się skóra, łupież

Trądzik (szczególnie w dolnej części twarzy i na szyi)

Niska temperatura bazowa ciała (po przebudzeniu)

Nietolerancja zimna (innym jest ciepło, a my zakładamy sweter)

Zimne stopy i dłonie

Zatwardzenia, nieregularność wypróżnień

Przybieranie na wadze

Opuchnięcia, worki i zasinienia pod oczami

Nieregularność cykli i objawy napięcia przedmiesiączkowego

Krwawienia miesięczne obfite i bolesne, cysty piersi i jajników

Nerwowość, problemy ze snem, stany depresyjne

Obniżenie wydolności systemu immulogicznego (np. częste przeziębienia)

Problemy z jasnością umysłu, z pamięcią, uwagą.

Najczęściej przyczyną niedoczynności tarczycy jest niedobór jodu w organizmie. Do prawidłowego funkcjonowania jod jest tarczycy (ale również i innym narządom np. jajnikom, piersiom, prostacie, płucom, trzustce, oczom) po prostu niezbędny. Ile tego mikroelementu potrzebujemy? Dzienne oficjalne zalecenia mówią o ilości150 mcg (słownie: sto pięćdziesiąt mikrogramów), jednak tak jak w przypadku „zalecanej” ilości np. witaminy C (rzędu 60 miligramów na dobę, która zapobiega co najwyżej klinicznym objawom szkorbutu) tak i tutaj ilości te co najwyżej zapobiegają objawom wola. Japończycy generalnie cieszący się dużo lepszym zdrowiem od ludzi Zachodu, potrafią spożywać dzienne ilości jodu przekraczające „zalecaną” nam normę wielokrotnie (średnio 13,80 miligramów, a w rejonach nadmorskich jeszcze więcej). Tylko, że my nie mieszkamy w Japonii i nie mamy ich nawyków żywieniowych (choć sushi coraz popularniejsze ostatnio). Sprawę pogarsza fakt, że wokół nas ostatnio namnożyło się związków pierwiastków wypierających jod.

Na moment wróćmy do szkolnej ławy, przypominając sobie wiadomości  z chemii. Chodzi o chlorowce, zwane inaczej halogenami (nie mylić z żarówkami). Cztery największe halogeny występujące w naszym organizmie to: fluor, chrom, brom i jod. Pierwsze trzy są antagonistami jodu w organizmie. Rzecz opiera się bowiem o dobrze znaną z lekcji chemii masę atomową:

Fluor –    19

Chlor –   35,5

Brom –  80

Jod –     127

Halogeny posiadające niższą masę atomową będą wypierać te posiadające wyższą. Nigdy nie odwrotnie. Zatem brom może wyprzeć jod, ale chloru już nie. Ale zarówno fluor, chlor jak i brom – wszystkie one mogą wyprzeć jod. A my mamy fluoru, chloru i bromu wokół nas aż nadmiar, natomiast jodu tyle co kot napłakał, w dodatku mass media nas tym jodem nieustannie straszą jaki to jest groźny dla nas pierwiastek. O dziwo nie straszą dużo groźniejszym fluorem, który jako mający najmniejszą masę atomową jest najbardziej reaktywny ze wszystkich i tym samym może nam w organizmie narobić dużo szkód, wypierając i pozbawiając nas innych ważnych dla życia pierwiastków. Wręcz przeciwnie – fluor jest nam codziennie uporczywie reklamowany jako niesamowicie zdrowy i niezbędny do życia (zwłaszcza gdy chcesz mieć ładne zęby) – guzik prawda! Istnieją na tej planecie społeczności nie znające past do zębów z fluorem (a nawet o zgrozo szczoteczek!), a pomimo to olśniewające zdrowym uśmiechem: ich tajemnica to odpowiednia dieta, co dokładnie opisał już sto lat temu dentysta Weston Price. Dentystów nam tymczasem pomimo wieloletniej (i wpajanej nam od dziecka) fluoromanii wciąż przybywa, podobnie jak… osób cierpiących na niedoczynność tarczycy.

Jako ciekawostka: w latach 1920-1950 lekarze leczyli chorobę Basedowa oraz nadczynność tarczycy fluorkiem sodu, czyli substancją dodawaną dzisiaj powszechnie do konwencjonalnych past do zębów (Goldemberg, L., Traitement de la Maladie de Basedow et de l’Hyperthyroidisme par le Fluor. La Presse Médicale. 1930; 102:1751, jak cytuje Paul Conett w swojej książce „The Case Against Fluoride”).

Gdzie czają się na nas związki pierwiastków kradnących nam jod z organizmu?

Są one zarówno w glebie i wodzie (na to nie mamy wpływu) jak i w spożywanej przez nas żywności lub używanych kosmetykach (na to co bierzemy do ust lub kładziemy na skórę już mamy jednak wpływ). Skażenie roślin wszechobecnym dzisiaj fluorem ma wpływ na zawartość tego pierwiastka w ciałach zwierząt oraz ludzi. Fluor jest owszem mikroelementem niezbędnym, aczkolwiek nie odnotowano ani nie opisano w literaturze medycznej żadnych chorób o etiologii związanej z niedoborem fluoru w organizmie. Znaczy to, że w pożywieniu mamy go już całkiem wystarczającą ilość! We fluor naturalnie występujący bogata jest żywność świeża hodowana na glebach bogatych w związki fluoru, herbata czarna i zielona (biała mniej), winogrona i wina (szczególnie kalifornijskie). Tymczasem większość osób narażona jest nadodatkowe i całkowicie niepotrzebne źródła fluoru: pasty do zębów i inne środki do higieny jamy ustnej z fluorem oraz przetworzona żywność i napoje.

Chloru, który jest niezbędny w organizmie też mamy nadmiar: jest go w sposób naturalny sporo w pożywieniu, woda w kranie używana przez nas zarówno w celach spożywczych jak i higienicznych  jest chlorowana, czasem idziemy na basen gdzie chloru używa się do sanityzacji, w domach używamy wybielacze na bazie chloru, sporo związków chloru zostaje wchłoniętych do organizmu przez osoby jedzące przetworzoną żywność soloną chlorkiem sodu (NaCl) lub używającej zwykłej najtańszej soli kuchennej. Dodatek jodu do soli nie rozwiązuje sytuacji albowiem jod dosyć szybko po otwarciu opakowania ulatnia się z soli, a poza tym ile można zjeść soli? Ponadto zwyczajna sól kuchenna jodowana to najgorszy rodzaj soli i absolutnie go nie polecam, mamy sole naturalne bogate w mikroelementy (himalajska, celtycka, morska).

Związki bromu używane są w przemyśle spożywczym (proces fumigacji związkami bromu stosuje się w celu ochrony zboża przed szkodnikami), jeśli ktoś je dużo chleba, białego ryżu, ciastek i makaronów to dostarcza tym samym do ustroju sporych ilości związków bromu, a te wypierają z tarczycy jod. Również wiele pestycydów, leków, środków przeciwogniowych stosowanych jako impregnaty (do dywanów, zasłon, plastików) a nawet napoje gazowane (Mountain Dew, Gatorade) zawierają związku bromu. Nadmiar bromu powoduje uszkodzenie komórek nerwowych, w dużych ilościach czysty brom jest silnie toksyczny (dawka śmiertelna wynosi 35 g). Kiedyś w przetwórstwie używało się związków jodu, teraz od ok. 40 lat związków bromu. W organizmie te same receptory wychwytują brom i jod. Jeśli do organów mających duże zapotrzebowanie na jod (tarczyca, piersi, jajniki, prostata) zamiast jodu dostarczymy brom – mamy kłopoty gotowe (cysty, mięśniaki, guzy, niedoczynność itp.).

10 rzeczy pomagających tarczycy równowagę:

1. Słońce – potrzebujemy słońca każdego dnia. Nasze ciała pod jego wpływem produkują najtańszą we wszechświecie (bo darmową) witaminę – D3. To dla nas najlepsza i najbardziej naturalna forma jej dostarczania do organizmu. Ludzie z nadwagą i niedoczynnością tarczycy mają z reguły bardzo niskie poziomy wit. D3. Natomiast jest to bardzo potrzebna naszej tarczycy witamina jak również chroni przed rakiem.

Niestety panuje ostatnio szalona moda na „słońcofobię”, gdzie słońce oskarża się o wszystko co najgorsze, wciskając nam pełne chemikaliów sztuczne preparaty z tzw. filtrami. Dochodzi do tego, że siedzimy w domach czy biurach pozbawieni słońca, potem wychodząc na dwór natychmiast zakładamy okulary przeciwsłoneczne i smarujemy się chemikaliami „aby nam słońce nie zaszkodziło”. To błąd jakich mało! Wystarczy 15 minut ekspozycji by wytworzyć dzienną dawkę wit. 3. W rozsądnej dawce słońce jest zbawienne, niezastąpione i życiodajne. Czy mówiłam już, że antyrakowe? Po ekspozycji wystarczy zakryć ciało lub posmarować je naturalnym olejem kokosowym (faktor 4). Nie bójcie się panicznie słońca i przede wszystkim nie stosujcie żadnych chemicznychśrodków na skórę. Bardziej niż słońce za raka skóry odpowiedzialny jest styl życia, pełen toksyn z jednej i niedoborów substancji odżywczych z drugiej strony.

2. Jod – również potrzebujemy go niezbędnie, to paliwo dla tarczycy. Oprócz tego jest naturalnym antybiotykiem, np. wynaleziony w 1829 roku płyn Lugola zawierający jodek potasu leczył swego czasu wiele dolegliwości. Po wojnie sprawy się zmieniły i zaczęto ludzi płynem Lugola i generalnie jodem jako takim straszyć w mediach jaki to on jest „groźny”.  Niemniej jednak można też zakupić bez recepty w aptece jodynę (Iodi Solutio Spirituosa) i uzupełnić jod transdermalnie: posmarować nią miejsce gdzie skóra jest cienka (np. zgięcie przedramienia), jod będzie wchłaniał się przez skórę (można nakleić plasterek na to miejsce). Jeśli plamka zniknie wyjątkowo szybko oznacza to, że organizm cierpi wyjątkowo silnie na niedobór jodu.

Płyn Lugola (Iodi Solutio Aquosa) również się do tego nadaje, można zakupić bez recepty do stosowania zewnętrznego (jak brzmi informacja na opakowaniu stosowanie wewnętrzne preparatu możliwe jest po konsultacji z lekarzem lub na zlecenie służb sanitarnych).

Można też jeść ryby czy owoce morza, jednak działają one na organizm zakwaszająco, tym sposobem prawdopodobnie też dostarczymy do organizmu także rtęci i bromu (szczególnie duże ryby jak tuńczyk czy łosoś kumulują ją w swoich tkankach), a jeśli produkty pochodzą z hodowli sztucznych mogą zawierać inne niechciane substancje (np. antybiotyki). Jod zawierają też żółtka jajek od kur hodowanych naturalnie oraz masło z mleka krów pasących się trawą. Pewne ilości jodu znajdziemy w pomidorach, ziemniakach, płatkach owsianych, bananach, truskawkach czy suszonych śliwkach,

3. Selen – niedoceniany pierwiastek, a tak szalenie ważny w przyswajaniu jodu. Najlepiej przyswajany selen to selenometionina (a ściślej L-selenometionina) – występuje naturalnie w dużych ilościach np. w orzechach brazylijskich lub pestkach dyni.

Zamiast kupować sztuczny preparat bezpieczniej przyjąć selen w formie naturalnej. 1 orzech to ok. 50 mcg selenu w naturalnej organicznej i w pełni przyswajanej formie SeM (L-selenometioniny). Dziennie można zjeść do 8 szt. orzechów lub 2 łyżki pestek z dyni, co zapewni nam minimalną potrzebną nam ilość selenu.

4. Magnez – równie niezbędny jak selen w przyswajaniu jodu. Antagonista wapnia, jednak (w przeciwieństwie do wapnia) magnezu nikt tak namolnie nie reklamuje jako niezbędnego dla zdrowia (czyli podobnie jak reklamują nam fluor zamiast jodu), stąd też niedobory magnezu są dzisiaj powszechne. Najlepiej stosować magnez transdermalnie czyli tak jak jod. Przeczytaj jak zrobić oliwkę magnezową i jak stosować ją do uzupełniania magnezu.

5. Zielonolistne warzywa – bogate źródło magnezu oraz chlorofilu. Można je jadać zarówno na surowo jak i w postaci delikatnie duszonej, dodać soli morskiej, oliwy z oliwek oraz soku świeżo wyciśniętego z cytryny. 

6. Witamina C – kwas L-askorbinowy pomaga wątrobie w zamianie T 4 na aktywny hormon T3. Najwygodniej witaminizować proszkiem kwasu L-askorbinowego swoje napoje i soki. Warto zwiększyć spożycie papryki, kiwi, owoców cytrusowych, aceroli, róży i innych bogatych w witaminę C pokarmów. 

7. Olej kokosowy – nieprawdopodobne, a jednak. Ma wyjątkowo (7-9) niskąliczbę jodową przez co wspomaga tarczycę i nawet będąc tłuszczem… odchudza. Oczywiście mowa o oleju kokosowym nierafinowanym, tłoczonym na zimno. 1-3 łyżek dziennie pozwala poczuć różnicę już po 2 tygodniach. 

8. Unikaj przetworzonych węglowodanów jak ognia! Naprawdę nie sposób białej mąki, chleba, makaronu, pizzy czy ciastek nazwać „pożywieniem” bo niczego  wielce pożywnego tam nie znajdziesz. To zapychacze i tyle. Natomiast jest tam pełno składników antyodżywczych, które nie są przyjazne tarczycy i w ogóle zdrowiu. 
Nie są też przyjazne szczupłej sylwetce. W ogóle niczemu nie są przyjazne jeśli idzie o ścisłość. Przynajmniej nie te, które leżą na sklepowych półkach.

9. Unikaj chemikaliów w domu. Naprawdę można sobie poradzić z czystością w domu za pomocą dwóch głównych składników: soda oczyszczona i ocet winny. Polecam bloga Ewy gdzie znajdziecie rozmaite przepisy jak poradzić sobie bez chemii z czystością w domu. Szczególnie kiedy macie w domu dzieci. Wszelkie domowe chemikalia (szczególnie te mające związki chloru w składzie) są dla tarczycy szkodliwe.

10. Zmień chemiczne kosmetyki na przyjazne tarczycy (i zdrowiu w ogóle) naturalne kosmetyki. Jeśli są robione w domu (tak jak na przykład magnezowy dezodorant) oszczędzisz nie tylko zdrowie ale i pieniądze. Naprawdę dużo pieniędzy. Wyrzuć chemiczną pastę do zębów i płukanki do ust z fluorem, kremy przeciwsłoneczne i środki higieny osobistej zawierające toksyczne i rakotwórcze  SLS-y i parabeny.

Mydło możesz kupić naturalne (mydło alepo lub w Rossmanie dużo tańsze Alterra) zamiast chemicznego. Tak naprawdę podstawowe składniki: soda, olej kokosowy i ocet jabłkowy wystarczą też by w kilka minut zrobić sobie pastę do zębów, dezodorant czy obyć się bez szamponu do włosów (użyj do mycia kubka wody z rozpuszczoną płaską łyżką kuchennej sody, masuj i spłucz kubkiem lub przy dłuższych włosach dwoma kubkami wody z dodaną do każdego 1 łyżką octu jabłkowego lub soku z połówki cytryny – tzw. metoda „no poo” – świetnie usuwa łupież). Nie kładź na skórę niczego, czego nie można zjeść! Wszystko co ma kontakt z naszą skórą znajduje się w naszym krwiobiegu w ciągu zaledwie minut.

10 rzeczy pomagających tarczycy zachować równowagę.

W ostatnich latach coraz większa liczba osób (szczególnie kobiet) zdradza objawy niedoczynności tarczycy. Coraz częściej dotyka to ludzi młodych. Pierwsze objawy z reguły są ignorowane, spowolnienie metabolizmuwyrażające się np. w postaci kilku nadprogramowych kilogramów łatwo jest zrzucić na błędy dietetyczne, a zmęczenie przypisać przepracowaniu lub wiosennemu przesileniu. Łatwiej nam też jest sięgnąć po kolejną kawę, napój energetyzujący czy „magiczne” tabletki odchudzające, niż poświęcić chwilę bacznej uwagi ciału. Sprawdź jakie najczęstsze objawy towarzyszą niedoczynności tarczycy i co możesz zrobić aby dopomóc jej pracować lepiej.

Zmęczenie, senność i osłabienie

Wypadanie włosów, łamliwe paznokcie

Sucha, szorstka lub łuszcząca się skóra, łupież

Trądzik (szczególnie w dolnej części twarzy i na szyi)

Niska temperatura bazowa ciała (po przebudzeniu)

Nietolerancja zimna (innym jest ciepło, a my zakładamy sweter)

Zimne stopy i dłonie

Zatwardzenia, nieregularność wypróżnień

Przybieranie na wadze

Opuchnięcia, worki i zasinienia pod oczami

Nieregularność cykli i objawy napięcia przedmiesiączkowego

Krwawienia miesięczne obfite i bolesne, cysty piersi i jajników

Nerwowość, problemy ze snem, stany depresyjne

Obniżenie wydolności systemu immulogicznego (np. częste przeziębienia)

Problemy z jasnością umysłu, z pamięcią, uwagą.

Najczęściej przyczyną niedoczynności tarczycy jest niedobór jodu w organizmie. Do prawidłowego funkcjonowania jod jest tarczycy (ale również i innym narządom np. jajnikom, piersiom, prostacie, płucom, trzustce, oczom) po prostu niezbędny. Ile tego mikroelementu potrzebujemy? Dzienne oficjalne zalecenia mówią o ilości150 mcg (słownie: sto pięćdziesiąt mikrogramów), jednak tak jak w przypadku „zalecanej” ilości np. witaminy C (rzędu 60 miligramów na dobę, która zapobiega co najwyżej klinicznym objawom szkorbutu) tak i tutaj ilości te co najwyżej zapobiegają objawom wola. Japończycy generalnie cieszący się dużo lepszym zdrowiem od ludzi Zachodu, potrafią spożywać dzienne ilości jodu przekraczające „zalecaną” nam normę wielokrotnie (średnio 13,80 miligramów, a w rejonach nadmorskich jeszcze więcej). Tylko, że my nie mieszkamy w Japonii i nie mamy ich nawyków żywieniowych (choć sushi coraz popularniejsze ostatnio). Sprawę pogarsza fakt, że wokół nas ostatnio namnożyło się związków pierwiastków wypierających jod.

Na moment wróćmy do szkolnej ławy, przypominając sobie wiadomości z chemii. Chodzi o chlorowce, zwane inaczej halogenami (nie mylić z żarówkami). Cztery największe halogeny występujące w naszym organizmie to: fluor, chrom, brom i jod. Pierwsze trzy są antagonistami jodu w organizmie. Rzecz opiera się bowiem o dobrze znaną z lekcji chemii masę atomową:

Fluor – 19

Chlor – 35,5

Brom – 80

Jod – 127

Halogeny posiadające niższą masę atomową będą wypierać te posiadające wyższą. Nigdy nie odwrotnie. Zatem brom może wyprzeć jod, ale chloru już nie. Ale zarówno fluor, chlor jak i brom – wszystkie one mogą wyprzeć jod. A my mamy fluoru, chloru i bromu wokół nas aż nadmiar, natomiast jodu tyle co kot napłakał, w dodatku mass media nas tym jodem nieustannie straszą jaki to jest groźny dla nas pierwiastek. O dziwo nie straszą dużo groźniejszym fluorem, który jako mający najmniejszą masę atomową jest najbardziej reaktywny ze wszystkich i tym samym może nam w organizmie narobić dużo szkód, wypierając i pozbawiając nas innych ważnych dla życia pierwiastków. Wręcz przeciwnie – fluor jest nam codziennie uporczywie reklamowany jako niesamowicie zdrowy i niezbędny do życia (zwłaszcza gdy chcesz mieć ładne zęby) – guzik prawda! Istnieją na tej planecie społeczności nie znające past do zębów z fluorem (a nawet o zgrozo szczoteczek!), a pomimo to olśniewające zdrowym uśmiechem: ich tajemnica to odpowiednia dieta, co dokładnie opisał już sto lat temu dentysta Weston Price. Dentystów nam tymczasem pomimo wieloletniej (i wpajanej nam od dziecka) fluoromanii wciąż przybywa, podobnie jak… osób cierpiących na niedoczynność tarczycy.

Jako ciekawostka: w latach 1920-1950 lekarze leczyli chorobę Basedowa oraz nadczynność tarczycy fluorkiem sodu, czyli substancją dodawaną dzisiaj powszechnie do konwencjonalnych past do zębów (Goldemberg, L., Traitement de la Maladie de Basedow et de l’Hyperthyroidisme par le Fluor. La Presse Médicale. 1930; 102:1751, jak cytuje Paul Conett w swojej książce „The Case Against Fluoride”).

Gdzie czają się na nas związki pierwiastków kradnących nam jod z organizmu?

Są one zarówno w glebie i wodzie (na to nie mamy wpływu) jak i w spożywanej przez nas żywności lub używanych kosmetykach (na to co bierzemy do ust lub kładziemy na skórę już mamy jednak wpływ). Skażenie roślin wszechobecnym dzisiaj fluorem ma wpływ na zawartość tego pierwiastka w ciałach zwierząt oraz ludzi. Fluor jest owszem mikroelementem niezbędnym, aczkolwiek nie odnotowano ani nie opisano w literaturze medycznej żadnych chorób o etiologii związanej z niedoborem fluoru w organizmie. Znaczy to, że w pożywieniu mamy go już całkiem wystarczającą ilość! We fluor naturalnie występujący bogata jest żywność świeża hodowana na glebach bogatych w związki fluoru, herbata czarna i zielona (biała mniej), winogrona i wina (szczególnie kalifornijskie). Tymczasem większość osób narażona jest nadodatkowe i całkowicie niepotrzebne źródła fluoru: pasty do zębów i inne środki do higieny jamy ustnej z fluorem oraz przetworzona żywność i napoje.

Chloru, który jest niezbędny w organizmie też mamy nadmiar: jest go w sposób naturalny sporo w pożywieniu, woda w kranie używana przez nas zarówno w celach spożywczych jak i higienicznych jest chlorowana, czasem idziemy na basen gdzie chloru używa się do sanityzacji, w domach używamy wybielacze na bazie chloru, sporo związków chloru zostaje wchłoniętych do organizmu przez osoby jedzące przetworzoną żywność soloną chlorkiem sodu (NaCl) lub używającej zwykłej najtańszej soli kuchennej. Dodatek jodu do soli nie rozwiązuje sytuacji albowiem jod dosyć szybko po otwarciu opakowania ulatnia się z soli, a poza tym ile można zjeść soli? Ponadto zwyczajna sól kuchenna jodowana to najgorszy rodzaj soli i absolutnie go nie polecam, mamy sole naturalne bogate w mikroelementy (himalajska, celtycka, morska).

Związki bromu używane są w przemyśle spożywczym (proces fumigacji związkami bromu stosuje się w celu ochrony zboża przed szkodnikami), jeśli ktoś je dużo chleba, białego ryżu, ciastek i makaronów to dostarcza tym samym do ustroju sporych ilości związków bromu, a te wypierają z tarczycy jod. Również wiele pestycydów, leków, środków przeciwogniowych stosowanych jako impregnaty (do dywanów, zasłon, plastików) a nawet napoje gazowane (Mountain Dew, Gatorade) zawierają związku bromu. Nadmiar bromu powoduje uszkodzenie komórek nerwowych, w dużych ilościach czysty brom jest silnie toksyczny (dawka śmiertelna wynosi 35 g). Kiedyś w przetwórstwie używało się związków jodu, teraz od ok. 40 lat związków bromu. W organizmie te same receptory wychwytują brom i jod. Jeśli do organów mających duże zapotrzebowanie na jod (tarczyca, piersi, jajniki, prostata) zamiast jodu dostarczymy brom – mamy kłopoty gotowe (cysty, mięśniaki, guzy, niedoczynność itp.).

10 rzeczy pomagających tarczycy równowagę:

1. Słońce – potrzebujemy słońca każdego dnia. Nasze ciała pod jego wpływem produkują najtańszą we wszechświecie (bo darmową) witaminę – D3. To dla nas najlepsza i najbardziej naturalna forma jej dostarczania do organizmu. Ludzie z nadwagą i niedoczynnością tarczycy mają z reguły bardzo niskie poziomy wit. D3. Natomiast jest to bardzo potrzebna naszej tarczycy witamina jak również chroni przed rakiem.

Niestety panuje ostatnio szalona moda na „słońcofobię”, gdzie słońce oskarża się o wszystko co najgorsze, wciskając nam pełne chemikaliów sztuczne preparaty z tzw. filtrami. Dochodzi do tego, że siedzimy w domach czy biurach pozbawieni słońca, potem wychodząc na dwór natychmiast zakładamy okulary przeciwsłoneczne i smarujemy się chemikaliami „aby nam słońce nie zaszkodziło”. To błąd jakich mało! Wystarczy 15 minut ekspozycji by wytworzyć dzienną dawkę wit. 3. W rozsądnej dawce słońce jest zbawienne, niezastąpione i życiodajne. Czy mówiłam już, że antyrakowe? Po ekspozycji wystarczy zakryć ciało lub posmarować je naturalnym olejem kokosowym (faktor 4). Nie bójcie się panicznie słońca i przede wszystkim nie stosujcie żadnych chemicznychśrodków na skórę. Bardziej niż słońce za raka skóry odpowiedzialny jest styl życia, pełen toksyn z jednej i niedoborów substancji odżywczych z drugiej strony.

2. Jod – również potrzebujemy go niezbędnie, to paliwo dla tarczycy. Oprócz tego jest naturalnym antybiotykiem, np. wynaleziony w 1829 roku płyn Lugola zawierający jodek potasu leczył swego czasu wiele dolegliwości. Po wojnie sprawy się zmieniły i zaczęto ludzi płynem Lugola i generalnie jodem jako takim straszyć w mediach jaki to on jest „groźny”. Niemniej jednak można też zakupić bez recepty w aptece jodynę (Iodi Solutio Spirituosa) i uzupełnić jod transdermalnie: posmarować nią miejsce gdzie skóra jest cienka (np. zgięcie przedramienia), jod będzie wchłaniał się przez skórę (można nakleić plasterek na to miejsce). Jeśli plamka zniknie wyjątkowo szybko oznacza to, że organizm cierpi wyjątkowo silnie na niedobór jodu.

Płyn Lugola (Iodi Solutio Aquosa) również się do tego nadaje, można zakupić bez recepty do stosowania zewnętrznego (jak brzmi informacja na opakowaniu stosowanie wewnętrzne preparatu możliwe jest po konsultacji z lekarzem lub na zlecenie służb sanitarnych).

Można też jeść ryby czy owoce morza, jednak działają one na organizm zakwaszająco, tym sposobem prawdopodobnie też dostarczymy do organizmu także rtęci i bromu (szczególnie duże ryby jak tuńczyk czy łosoś kumulują ją w swoich tkankach), a jeśli produkty pochodzą z hodowli sztucznych mogą zawierać inne niechciane substancje (np. antybiotyki). Jod zawierają też żółtka jajek od kur hodowanych naturalnie oraz masło z mleka krów pasących się trawą. Pewne ilości jodu znajdziemy w pomidorach, ziemniakach, płatkach owsianych, bananach, truskawkach czy suszonych śliwkach,

3. Selen – niedoceniany pierwiastek, a tak szalenie ważny w przyswajaniu jodu. Najlepiej przyswajany selen to selenometionina (a ściślej L-selenometionina) – występuje naturalnie w dużych ilościach np. w orzechach brazylijskich lub pestkach dyni.

Zamiast kupować sztuczny preparat bezpieczniej przyjąć selen w formie naturalnej. 1 orzech to ok. 50 mcg selenu w naturalnej organicznej i w pełni przyswajanej formie SeM (L-selenometioniny). Dziennie można zjeść do 8 szt. orzechów lub 2 łyżki pestek z dyni, co zapewni nam minimalną potrzebną nam ilość selenu.

4. Magnez – równie niezbędny jak selen w przyswajaniu jodu. Antagonista wapnia, jednak (w przeciwieństwie do wapnia) magnezu nikt tak namolnie nie reklamuje jako niezbędnego dla zdrowia (czyli podobnie jak reklamują nam fluor zamiast jodu), stąd też niedobory magnezu są dzisiaj powszechne. Najlepiej stosować magnez transdermalnie czyli tak jak jod. Przeczytaj jak zrobić oliwkę magnezową i jak stosować ją do uzupełniania magnezu.

5. Zielonolistne warzywa – bogate źródło magnezu oraz chlorofilu. Można je jadać zarówno na surowo jak i w postaci delikatnie duszonej, dodać soli morskiej, oliwy z oliwek oraz soku świeżo wyciśniętego z cytryny.

6. Witamina C – kwas L-askorbinowy pomaga wątrobie w zamianie T 4 na aktywny hormon T3. Najwygodniej witaminizować proszkiem kwasu L-askorbinowego swoje napoje i soki. Warto zwiększyć spożycie papryki, kiwi, owoców cytrusowych, aceroli, róży i innych bogatych w witaminę C pokarmów.

7. Olej kokosowy – nieprawdopodobne, a jednak. Ma wyjątkowo (7-9) niskąliczbę jodową przez co wspomaga tarczycę i nawet będąc tłuszczem… odchudza. Oczywiście mowa o oleju kokosowym nierafinowanym, tłoczonym na zimno. 1-3 łyżek dziennie pozwala poczuć różnicę już po 2 tygodniach.

8. Unikaj przetworzonych węglowodanów jak ognia! Naprawdę nie sposób białej mąki, chleba, makaronu, pizzy czy ciastek nazwać „pożywieniem” bo niczego wielce pożywnego tam nie znajdziesz. To zapychacze i tyle. Natomiast jest tam pełno składników antyodżywczych, które nie są przyjazne tarczycy i w ogóle zdrowiu.
Nie są też przyjazne szczupłej sylwetce. W ogóle niczemu nie są przyjazne jeśli idzie o ścisłość. Przynajmniej nie te, które leżą na sklepowych półkach.

9. Unikaj chemikaliów w domu. Naprawdę można sobie poradzić z czystością w domu za pomocą dwóch głównych składników: soda oczyszczona i ocet winny. Polecam bloga Ewy gdzie znajdziecie rozmaite przepisy jak poradzić sobie bez chemii z czystością w domu. Szczególnie kiedy macie w domu dzieci. Wszelkie domowe chemikalia (szczególnie te mające związki chloru w składzie) są dla tarczycy szkodliwe.

10. Zmień chemiczne kosmetyki na przyjazne tarczycy (i zdrowiu w ogóle) naturalne kosmetyki. Jeśli są robione w domu (tak jak na przykład magnezowy dezodorant) oszczędzisz nie tylko zdrowie ale i pieniądze. Naprawdę dużo pieniędzy. Wyrzuć chemiczną pastę do zębów i płukanki do ust z fluorem, kremy przeciwsłoneczne i środki higieny osobistej zawierające toksyczne i rakotwórcze SLS-y i parabeny.

Mydło możesz kupić naturalne (mydło alepo lub w Rossmanie dużo tańsze Alterra) zamiast chemicznego. Tak naprawdę podstawowe składniki: soda, olej kokosowy i ocet jabłkowy wystarczą też by w kilka minut zrobić sobie pastę do zębów, dezodorant czy obyć się bez szamponu do włosów (użyj do mycia kubka wody z rozpuszczoną płaską łyżką kuchennej sody, masuj i spłucz kubkiem lub przy dłuższych włosach dwoma kubkami wody z dodaną do każdego 1 łyżką octu jabłkowego lub soku z połówki cytryny – tzw. metoda „no poo” – świetnie usuwa łupież). Nie kładź na skórę niczego, czego nie można zjeść! Wszystko co ma kontakt z naszą skórą znajduje się w naszym krwiobiegu w ciągu zaledwie minut.

Kapusta – Trzeba było poszatkować kilka ton główek, żeby udowodnić, że kapuściany sok zabija bakterie i grzyby. Za swoje odkrycie dr Irena Grzywa-Niksińska i Małgorzata Machałowska z Instytutu Chemii Przemysłowej w Warszawie dostały złoty medal na wystawie wynalazków. 
 
Czy kapusta może się zdenerwować?
Może, i to bardzo.
 
Każda główka się złości? Biała, czerwona i zielona?
My akurat badałyśmy białą.
 
Co ją wyprowadza z równowagi?
Mówi się, że roślina przeżywa stres, gdy rośnie w zanieczyszczonej ziemi. Dowiedli tego nasi koledzy z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie. Poza tym reaguje na atak z zewnątrz: krojenie nożem, bicie tłuczkiem. Denerwuje się, gdy dobierają się do niej gąsienice.
 
Człowiek też jest winny?
Kiedy tłucze jej liście, żeby przyłożyć na ranę, albo szatkuje ją do sałatki czy na kiszoną.
 
Co na to kapusta?
Broni się. Próbuje zwalczyć intruza lub przynajmniej odstraszyć i wydziela sok, w którym znajdują się absolutnie niezwykłe składniki.
 
Jakie?
Nazywają się strasznie: izotiocyjaniany i indole. Ale najważniejsze jest, że niszczą bakterie.
 
Czyli okładanie piersi tłuczonymi liśćmi kapusty, często zalecane przez położne, to nie żaden zabobon?
Absolutnie nie. Kapuściany sok działa nie tylko bio-, ale też grzybobójczo. A nasz koncentrat nawet na wyjątkowo zjadliwego gronkowca złocistego. To udowodnione naukowo.
 
A więc nie żadna „kapusta – głowa pusta”, ale genialne naturalne lekarstwo.
Tak. I to nie tylko dla ludzi. 
 
Ile główek panie poszatkowały, żeby to udowodnić?
Parę ton (śmiech). Raz dostałyśmy transport 500 kilogramów i trzeba było ciąć błyskawicznie, żeby sok nie sfermentował. Koledzy z instytutu narzekali, że już przy wejściu czują nasze eksperymenty, bo zapaszek rzeczywiście jest nieszczególny. Ale wielu wpadało codziennie na szklaneczkę soku.
 
I jak wrażenia?
Czuli się świetnie, bo wzmacnia i pomaga na odporność. Można go przykładać na opuchlizny, stłuczenia, płukać nim gardło, gdy boli. Leczyłyśmy pół instytutu.
 
Co jeszcze może kapusta? 
Wyciąga z ziemi metale ciężkie, a więc sadząc ją, można oczyszczać glebę. To ciekawe, dawniej ludzie na pola wyrzucali liście, bo uważali, że w tak przygotowanej ziemi wszystko lepiej rośnie.
 
Rośliny po eksperymencie z ziemią nie nadawały się już raczej do zjedzenia?
Głąby nie, bo to w nich zbierają się toksyny, a konkretnie metale ciężkie. Liście natomiast „czuły się” atakowane i wydzielały sok bogaty w substancje grzybo- i biobójcze. Takie badania zrobiono w Krakowie.
 
Do czego można używać koncentratu, który otrzymałyście z soku?
Do ekologicznych oprysków w rolnictwie czy sadownictwie. Do dezynfekowania basenów i innych miejsc, gdzie mnożą się szkodliwe bakterie czy grzyby. Do produkcji papieru śniadaniowego, żeby kanapki wolniej się psuły.
 
To naprawdę działa?
Proszę spojrzeć, mamy tu zafoliowane od lipca 2013 roku kromki chleba. Jedna nasączona, druga nie. Pierwsza po prostu uschła, druga natomiast spleśniała. Na tym nie koniec! Kolejne ciekawe zastosowanie to nasączanie kartek w książkach. Wiadomo, że dzieci często wkładają je do buzi i roznoszą w ten sposób choroby. Wynalazkiem zainteresowała się nawet Irena Eris. Kto wie, może nasz sok znajdzie się wkrótce w kremach jako naturalny konserwant?
 
Krem czy szampon o zapachu kapusty? Brzmi średnio.
Zapach można usunąć.
 
Czy w domu wykorzystamy wasze naukowe doświadczenie?
Oczywiście. Gdy siekamy świeżą kapustę, trzeba jej dać kilkanaście minut na reakcję, czyli puszczenie soku. Najlepiej ją stłuc.
 
Żeby się wkurzyła?
Właśnie tak, bo wtedy jest najzdrowsza. I musimy pamiętać, żeby nie zjadać głąbów. Można też od czasu do czasu podlać kwiatki wodą z sokiem – będą lepiej rosły. My leczyłyśmy naszym ekstraktem pelargonię. Przez dwa tygodnie wyglądała gorzej niż ta kurowana środkiem grzybobójczym. Myślałyśmy, że zgnije, ale potem… Przerosła wszystkie inne, nie miała żadnych plam ani pleśni, za to najpiękniejsze kwiaty. n
 
rozmawiała: Joanna Halena  
zdjęcia: East News, Stockfood/Free
 
Doświadczenie, za które chemiczki dostały złoty medal na Międzynarodowej Wystawie Wynalazków iENA w Norymberdze, było częścią projektu „Wykorzystanie kapusty białej na potrzeby fitoremediacji i biofumigacji gleby (AGROBIOKAP)”, współfinansowanego przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka 2007-2013. Wspólnie z nimi badania prowadzili również naukowcy z Wydziału Chemicznego Politechniki Gdańskiej i Uniwersytetu Rolniczego z Krakowa.

Kapusta

Trzeba było poszatkować kilka ton główek, żeby udowodnić, że kapuściany sok zabija bakterie i grzyby. Za swoje odkrycie dr Irena Grzywa-Niksińska i Małgorzata Machałowska z Instytutu Chemii Przemysłowej w Warszawie dostały złoty medal na wystawie wynalazków.

Czy kapusta może się zdenerwować?
Może, i to bardzo.

Każda główka się złości? Biała, czerwona i zielona?
My akurat badałyśmy białą.

Co ją wyprowadza z równowagi?
Mówi się, że roślina przeżywa stres, gdy rośnie w zanieczyszczonej ziemi. Dowiedli tego nasi koledzy z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie. Poza tym reaguje na atak z zewnątrz: krojenie nożem, bicie tłuczkiem. Denerwuje się, gdy dobierają się do niej gąsienice.

Człowiek też jest winny?
Kiedy tłucze jej liście, żeby przyłożyć na ranę, albo szatkuje ją do sałatki czy na kiszoną.

Co na to kapusta?
Broni się. Próbuje zwalczyć intruza lub przynajmniej odstraszyć i wydziela sok, w którym znajdują się absolutnie niezwykłe składniki.

Jakie?
Nazywają się strasznie: izotiocyjaniany i indole. Ale najważniejsze jest, że niszczą bakterie.

Czyli okładanie piersi tłuczonymi liśćmi kapusty, często zalecane przez położne, to nie żaden zabobon?
Absolutnie nie. Kapuściany sok działa nie tylko bio-, ale też grzybobójczo. A nasz koncentrat nawet na wyjątkowo zjadliwego gronkowca złocistego. To udowodnione naukowo.

A więc nie żadna „kapusta – głowa pusta”, ale genialne naturalne lekarstwo.
Tak. I to nie tylko dla ludzi.

Ile główek panie poszatkowały, żeby to udowodnić?
Parę ton (śmiech). Raz dostałyśmy transport 500 kilogramów i trzeba było ciąć błyskawicznie, żeby sok nie sfermentował. Koledzy z instytutu narzekali, że już przy wejściu czują nasze eksperymenty, bo zapaszek rzeczywiście jest nieszczególny. Ale wielu wpadało codziennie na szklaneczkę soku.

I jak wrażenia?
Czuli się świetnie, bo wzmacnia i pomaga na odporność. Można go przykładać na opuchlizny, stłuczenia, płukać nim gardło, gdy boli. Leczyłyśmy pół instytutu.

Co jeszcze może kapusta?
Wyciąga z ziemi metale ciężkie, a więc sadząc ją, można oczyszczać glebę. To ciekawe, dawniej ludzie na pola wyrzucali liście, bo uważali, że w tak przygotowanej ziemi wszystko lepiej rośnie.

Rośliny po eksperymencie z ziemią nie nadawały się już raczej do zjedzenia?
Głąby nie, bo to w nich zbierają się toksyny, a konkretnie metale ciężkie. Liście natomiast „czuły się” atakowane i wydzielały sok bogaty w substancje grzybo- i biobójcze. Takie badania zrobiono w Krakowie.

Do czego można używać koncentratu, który otrzymałyście z soku?
Do ekologicznych oprysków w rolnictwie czy sadownictwie. Do dezynfekowania basenów i innych miejsc, gdzie mnożą się szkodliwe bakterie czy grzyby. Do produkcji papieru śniadaniowego, żeby kanapki wolniej się psuły.

To naprawdę działa?
Proszę spojrzeć, mamy tu zafoliowane od lipca 2013 roku kromki chleba. Jedna nasączona, druga nie. Pierwsza po prostu uschła, druga natomiast spleśniała. Na tym nie koniec! Kolejne ciekawe zastosowanie to nasączanie kartek w książkach. Wiadomo, że dzieci często wkładają je do buzi i roznoszą w ten sposób choroby. Wynalazkiem zainteresowała się nawet Irena Eris. Kto wie, może nasz sok znajdzie się wkrótce w kremach jako naturalny konserwant?

Krem czy szampon o zapachu kapusty? Brzmi średnio.
Zapach można usunąć.

Czy w domu wykorzystamy wasze naukowe doświadczenie?
Oczywiście. Gdy siekamy świeżą kapustę, trzeba jej dać kilkanaście minut na reakcję, czyli puszczenie soku. Najlepiej ją stłuc.

Żeby się wkurzyła?
Właśnie tak, bo wtedy jest najzdrowsza. I musimy pamiętać, żeby nie zjadać głąbów. Można też od czasu do czasu podlać kwiatki wodą z sokiem – będą lepiej rosły. My leczyłyśmy naszym ekstraktem pelargonię. Przez dwa tygodnie wyglądała gorzej niż ta kurowana środkiem grzybobójczym. Myślałyśmy, że zgnije, ale potem… Przerosła wszystkie inne, nie miała żadnych plam ani pleśni, za to najpiękniejsze kwiaty. n

rozmawiała: Joanna Halena
zdjęcia: East News, Stockfood/Free

Doświadczenie, za które chemiczki dostały złoty medal na Międzynarodowej Wystawie Wynalazków iENA w Norymberdze, było częścią projektu „Wykorzystanie kapusty białej na potrzeby fitoremediacji i biofumigacji gleby (AGROBIOKAP)”, współfinansowanego przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka 2007-2013. Wspólnie z nimi badania prowadzili również naukowcy z Wydziału Chemicznego Politechniki Gdańskiej i Uniwersytetu Rolniczego z Krakowa.

Witaminy z Chin – Zanim sięgniemy po witaminy czy inne suplemementy, zwróćmy uwagę na listę składników. Wybierajmy takie, które wytwarzane są z pełnowartościowych produktów, takich jak warzywa i owoce.
 
Chcemy być zdrowi i dlatego czasami sięgamy po różne witaminy, proteiny w proszku, egzotyczne owoce w proszku, mieszanki ziołowe… Ale zamiast czuć się lepiej, możemy powoli zatruwać organizm tymi tanimi suplementami. Szczególnie produkty i półprodukty pochodzące z Chin są zanieczyszczone ciężkimi metalami (link). Rtęć, ołów, aluminium i inne toksyczne związki wykryto w wielu suplementach i produktach ziołowych.
 
Nie mówimy tutaj o niektórych mieszankach ajurwedycznych i medycyny chińskiej, które celowo zawierają szkodliwe na ogół związki, ale w minimalnych ilościach - w celach leczniczych. Zwykle ludzie nie mają na ten temat szerszych informacji, a w internecie można przeczytać najróżniejsze negatywne komentarze, na przykład na temat leków homeopatycznych, które zawierają śladowe ilości "trucizn" w celach leczniczych. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, na jakiej zasadzie działają leki homeopatyczne.

Bądźmy ostrożni
 
Tak czy inaczej, należy jednak być świadomym, że niektóre suplementy, szczególnie tanie i pochodzące z Azji, mogą zawierać toksyczne związki. Dlatego suplementy należy wybierać bardzo ostrożnie. W USA, na przykład, w jednym z produktów mających oczyszczać organizm, wykryto wysoki poziom aluminium i dystrybutor musiał zwrócić klientom milion dolarów (Adya Clarity). Również w USA, w produktach ziołowych sprowadzanych z Chin wykryto ołów i arszenik. Przypisuje się to zatruciu środowiska w okolicach plantacji ziołowych w tym kraju. Również inne suplementy z Chin, w tym chlorella, zawierają aluminium, arszenik, kadm, ołów i rtęć. Jeśli te produkty sprzedawane są w USA, to zapewne w Polsce istnieje podobne zjawisko. Problemem też może być to, że mimo że z opakowania wynika, że produkt jest produkowany w Europie czy Stanach Zjednoczonych, to jednak może on powstawać z tanich półproduktów sprowadzanych np. z Chin.

 
Ostatnie badania również wykazały wysoki poziom metali ciężkich w ryżu sprowadzanym z Chin i w produktach na bazie ryżu - See more at: http://www.weganizm.com/suplementy.html#sthash.1Hfx23TZ.dpuf

Witaminy z Chin

Zanim sięgniemy po witaminy czy inne suplemementy, zwróćmy uwagę na listę składników. Wybierajmy takie, które wytwarzane są z pełnowartościowych produktów, takich jak warzywa i owoce.

Chcemy być zdrowi i dlatego czasami sięgamy po różne witaminy, proteiny w proszku, egzotyczne owoce w proszku, mieszanki ziołowe… Ale zamiast czuć się lepiej, możemy powoli zatruwać organizm tymi tanimi suplementami. Szczególnie produkty i półprodukty pochodzące z Chin są zanieczyszczone ciężkimi metalami (link). Rtęć, ołów, aluminium i inne toksyczne związki wykryto w wielu suplementach i produktach ziołowych.

Nie mówimy tutaj o niektórych mieszankach ajurwedycznych i medycyny chińskiej, które celowo zawierają szkodliwe na ogół związki, ale w minimalnych ilościach - w celach leczniczych. Zwykle ludzie nie mają na ten temat szerszych informacji, a w internecie można przeczytać najróżniejsze negatywne komentarze, na przykład na temat leków homeopatycznych, które zawierają śladowe ilości "trucizn" w celach leczniczych. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, na jakiej zasadzie działają leki homeopatyczne.

Bądźmy ostrożni

Tak czy inaczej, należy jednak być świadomym, że niektóre suplementy, szczególnie tanie i pochodzące z Azji, mogą zawierać toksyczne związki. Dlatego suplementy należy wybierać bardzo ostrożnie. W USA, na przykład, w jednym z produktów mających oczyszczać organizm, wykryto wysoki poziom aluminium i dystrybutor musiał zwrócić klientom milion dolarów (Adya Clarity). Również w USA, w produktach ziołowych sprowadzanych z Chin wykryto ołów i arszenik. Przypisuje się to zatruciu środowiska w okolicach plantacji ziołowych w tym kraju. Również inne suplementy z Chin, w tym chlorella, zawierają aluminium, arszenik, kadm, ołów i rtęć. Jeśli te produkty sprzedawane są w USA, to zapewne w Polsce istnieje podobne zjawisko. Problemem też może być to, że mimo że z opakowania wynika, że produkt jest produkowany w Europie czy Stanach Zjednoczonych, to jednak może on powstawać z tanich półproduktów sprowadzanych np. z Chin.


Ostatnie badania również wykazały wysoki poziom metali ciężkich w ryżu sprowadzanym z Chin i w produktach na bazie ryżu - See more at: http://www.weganizm.com/suplementy.html#sthash.1Hfx23TZ.dpuf

5 przedmiotów, których nie powinno być w kuchni. – Ftalany, BPA, pochodne ropy naftowej są w przedmiotach, które nas otaczają. Nie sposób całkowicie ich unikać, ale jeśli w prosty sposób możemy wyeliminować zagrożenia, to dlaczego mamy tego nie robić? 

1. “Teflon to azbest XXI wieku”

Niektórzy badacze uważają, że substancja stosowana do wyprodukowania teflonu (kwas perfluorooktanowy) jest toksyczna, powoduje wady wrodzone, zaburzenia rozwojowe i hormonalne oraz podwyższony poziom cholesterolu, jest też uznana za potencjalny czynnik rakotwórczy. Podobną opinię wyraża WWF. Z drugiej strony spora grupa naukowców podkreśla, że jest on bezpieczny, inaczej nie byłby dopuszczony do sprzedaży. Doniesienia na temat szkodliwego wpływu teflonu nie są dostatecznie potwierdzone naukowo. Jedne z nielicznych badań, które przeprowadziła FDA (amerykańska rządowa Agencja Żywności i Leków) pochodzi z 1959 i wykazało, że warstwa teflonu wydziela małe ilości fluoru, co może wiązać się z rakiem. Zawsze należy się upewnić, czy kupowane przez nas naczynia posiadają atest Państwowego Zakładu Higieny. Dla pewności warto wybrać patelnie i garnki ze stali nierdzewnej, żeliwa.

Co zrobić, kiedy patelnia teflonowa ma rysę? Nie należy używać zniszczonych naczyń kuchennych, niezależnie od materiałów, z jakich je zrobiono. W przypadku zniszczonych powłok PTFE może dojść do połknięcia ich fragmentów albo jedzenie może się zetknąć z elementami nieprzeznaczonymi do kontaktu z żywnością. Porysowane, nierówne powierzchnie są również trudne do utrzymania w czystości.
2. Aluminium

Naczynia aluminiowe stały się przedmiotem kontrowersji po badaniach przeprowadzonych w latach 1970, które ujawniły podwyższony poziom aluminium w mózgu niektórych pacjentów z chorobą Alzheimera. Dziś dogłebniej zbadano wpyw tego związku na zdrowie. Pewne jest to, że kwaśne i słone produkty (np. zupa szczawiowa, pomidorowa, ogórkowa, bigos, kapuśniak) gotowane i/lub przechowywane w naczyniu aluminiowym mogą uszkadzać strukturę naczynia, wżerać się w aluminium i przedostawać się do potrawy.
3. Plastikowe naczynia, pojemniki, sztućce…

Bisfenol A (czyli BPA) szkodzi i ciężko nam go uniknąć – dowodzą badania. Związek oddziałuje na poziom hormonów w naszym organizmie i przyczynia się do rozwoju niektórych chorób, na przykład nowotworów. Nie wyeliminujecie go. Ale można ograniczyć jego szkodliwy wpływ właśnie rezygnując z plastikowych naczyń, butelek, pojemników, sztućców, desek do krojenia. Jest mnóstwo badań dotyczących szkodliwości BPA. Jest ono łączone z rakiem piersi, otyłością, astmą u dzieci, niepłodnością. Ważne, by nie przechowywać żywności w lodówce w plastikowych pojemnikach.
4. Kuchenka mikrofalowa

Uwierzcie – da się żyć bez kuchenki mikrofalowej. A najlepsze dla niej miejsce to piwnica, ponieważ nawet nie używana emituje promieniowanie. To sprzęt, który może służyć jedynie do dezynfekcji gąbek i ścierek kuchennych.

Naukowcy co prawda nie są jednogłośni w sprawie szkodliwości pokarmów podgrzewanych w mikrofali, ale przestrzegają, że ostateczne skutki wykorzystania urządzenia będzie można ocenić nawet za kilkadziesiąt lat. Mikrofala zmienia strukturę białek z lewoskrętnych, które występują w przyrodzie na prawoskrętne, które są obce dla naszego ciała, przez co nie są trawione, przyswajane, a wręcz mogą wyrządzić wiele szkody. – mówi dietetyk Anna Szydlik.

Naukowcy dowiedli, że u osób, które spożywają posiłki przygotowane w tego typu kuchence skład krwi ulega zmianie. Maleje ilość krwinek czerwonych i tym samym rośnie poziom krwinek białych. Poziom cholesterolu również może ulec zwiększeniu. To z kolei może prowadzić do schorzeń układu krążenia.

Przeczytaj: Kuchenki mikrofalowe negatywnie wpływają na żywność, którą spożywamy.
5. Folia aluminiowa

Najczęściej zawijamy w nią kanapki do szkoły czy pracy. Wiele osób twierdzi, że aluminium z folii przenika bezpośrednio do jedzenia, tym samym powodując szereg groźnych chorób, na które szczególnie narażone są dzieci. Jednak jasnych dowodów naukowych na takie działanie nie ma. Pewne jest to, że nie należy pakować w nią produktów o odczynie kwaśnym (np. kiszonych ogórków, pomidorów czy owoców), ponieważ mogą wejść w reakcję z aluminium, wskutek czego wytworzą się szkodliwe sole glinu. Glin w większych ilościach jest bardzo szkodliwy dla zdrowia. 

http://dziecisawazne.pl/5-przedmiotow-ktore-sa-zbedne-w-kuchni/

5 przedmiotów, których nie powinno być w kuchni.

Ftalany, BPA, pochodne ropy naftowej są w przedmiotach, które nas otaczają. Nie sposób całkowicie ich unikać, ale jeśli w prosty sposób możemy wyeliminować zagrożenia, to dlaczego mamy tego nie robić?

1. “Teflon to azbest XXI wieku”

Niektórzy badacze uważają, że substancja stosowana do wyprodukowania teflonu (kwas perfluorooktanowy) jest toksyczna, powoduje wady wrodzone, zaburzenia rozwojowe i hormonalne oraz podwyższony poziom cholesterolu, jest też uznana za potencjalny czynnik rakotwórczy. Podobną opinię wyraża WWF. Z drugiej strony spora grupa naukowców podkreśla, że jest on bezpieczny, inaczej nie byłby dopuszczony do sprzedaży. Doniesienia na temat szkodliwego wpływu teflonu nie są dostatecznie potwierdzone naukowo. Jedne z nielicznych badań, które przeprowadziła FDA (amerykańska rządowa Agencja Żywności i Leków) pochodzi z 1959 i wykazało, że warstwa teflonu wydziela małe ilości fluoru, co może wiązać się z rakiem. Zawsze należy się upewnić, czy kupowane przez nas naczynia posiadają atest Państwowego Zakładu Higieny. Dla pewności warto wybrać patelnie i garnki ze stali nierdzewnej, żeliwa.

Co zrobić, kiedy patelnia teflonowa ma rysę? Nie należy używać zniszczonych naczyń kuchennych, niezależnie od materiałów, z jakich je zrobiono. W przypadku zniszczonych powłok PTFE może dojść do połknięcia ich fragmentów albo jedzenie może się zetknąć z elementami nieprzeznaczonymi do kontaktu z żywnością. Porysowane, nierówne powierzchnie są również trudne do utrzymania w czystości.
2. Aluminium

Naczynia aluminiowe stały się przedmiotem kontrowersji po badaniach przeprowadzonych w latach 1970, które ujawniły podwyższony poziom aluminium w mózgu niektórych pacjentów z chorobą Alzheimera. Dziś dogłebniej zbadano wpyw tego związku na zdrowie. Pewne jest to, że kwaśne i słone produkty (np. zupa szczawiowa, pomidorowa, ogórkowa, bigos, kapuśniak) gotowane i/lub przechowywane w naczyniu aluminiowym mogą uszkadzać strukturę naczynia, wżerać się w aluminium i przedostawać się do potrawy.
3. Plastikowe naczynia, pojemniki, sztućce…

Bisfenol A (czyli BPA) szkodzi i ciężko nam go uniknąć – dowodzą badania. Związek oddziałuje na poziom hormonów w naszym organizmie i przyczynia się do rozwoju niektórych chorób, na przykład nowotworów. Nie wyeliminujecie go. Ale można ograniczyć jego szkodliwy wpływ właśnie rezygnując z plastikowych naczyń, butelek, pojemników, sztućców, desek do krojenia. Jest mnóstwo badań dotyczących szkodliwości BPA. Jest ono łączone z rakiem piersi, otyłością, astmą u dzieci, niepłodnością. Ważne, by nie przechowywać żywności w lodówce w plastikowych pojemnikach.
4. Kuchenka mikrofalowa

Uwierzcie – da się żyć bez kuchenki mikrofalowej. A najlepsze dla niej miejsce to piwnica, ponieważ nawet nie używana emituje promieniowanie. To sprzęt, który może służyć jedynie do dezynfekcji gąbek i ścierek kuchennych.

Naukowcy co prawda nie są jednogłośni w sprawie szkodliwości pokarmów podgrzewanych w mikrofali, ale przestrzegają, że ostateczne skutki wykorzystania urządzenia będzie można ocenić nawet za kilkadziesiąt lat. Mikrofala zmienia strukturę białek z lewoskrętnych, które występują w przyrodzie na prawoskrętne, które są obce dla naszego ciała, przez co nie są trawione, przyswajane, a wręcz mogą wyrządzić wiele szkody. – mówi dietetyk Anna Szydlik.

Naukowcy dowiedli, że u osób, które spożywają posiłki przygotowane w tego typu kuchence skład krwi ulega zmianie. Maleje ilość krwinek czerwonych i tym samym rośnie poziom krwinek białych. Poziom cholesterolu również może ulec zwiększeniu. To z kolei może prowadzić do schorzeń układu krążenia.

Przeczytaj: Kuchenki mikrofalowe negatywnie wpływają na żywność, którą spożywamy.
5. Folia aluminiowa

Najczęściej zawijamy w nią kanapki do szkoły czy pracy. Wiele osób twierdzi, że aluminium z folii przenika bezpośrednio do jedzenia, tym samym powodując szereg groźnych chorób, na które szczególnie narażone są dzieci. Jednak jasnych dowodów naukowych na takie działanie nie ma. Pewne jest to, że nie należy pakować w nią produktów o odczynie kwaśnym (np. kiszonych ogórków, pomidorów czy owoców), ponieważ mogą wejść w reakcję z aluminium, wskutek czego wytworzą się szkodliwe sole glinu. Glin w większych ilościach jest bardzo szkodliwy dla zdrowia.

http://dziecisawazne.pl/5-przedmiotow-ktore-sa-zbedne-w-kuchni/

Zamień chemię na jedzenie. – O tym, że jedzenie może leczyć Julita Bator przekonała się na własnej skórze. Przez kilka lat myślała, że po prostu ma chorowite dzieci. Kiedy tylko zmieniła im dietę, infekcje przeszły jak ręką odjął. Spędziła godziny na wertowaniu etykietek i poszukiwaniu szkodliwych składników w jedzeniu. Teraz na podstawie swoich doświadczeń wydała książkę i radzi, jak "zamienić chemię na jedzenie".

Już sam tytuł pani książki jest trochę przerażający – "Zamień chemię na jedzenie". To znaczy, że produkty, które wkładam w sklepie do koszyka nie są jedzeniem?

Nie wiem dokładnie, co pani do tego koszyka wkłada, ale jeśli zagłębimy się w skład poszczególnych produktów spożywczych, można się przerazić. Bardzo często nieświadomie nie kupujemy jedzenia, tylko produkty jedzeniopodobne, w których składzie dominują chemiczne dodatki, produkty które nasycone są pestycydami i metalami ciężkimi.

Pani też kiedyś się nimi odżywiała. Co sprawiło, że nagle zainteresowała się pani etykietami?

Wszystko zaczęło się od moich dzieci. Przez wiele lat bardzo chorowały, łapały wszystkie infekcje bakteryjne i wirusowe. Kupowaliśmy przez to masę leków, dzieci ciągle przechodziły terapie antybiotykowe i kuracje sterydowe, sami się od nich zarażaliśmy. Choroby mieliśmy w domu co kilka tygodni.

Co było przyczyną?

Długo nie wiedzieliśmy. Obstawialiśmy, że problem leży w jedzeniu, ale nie mogliśmy go zlokalizować.

Testy alergiczne?

Niczego nie wykazywały. Staraliśmy się więc wykluczać z diety kolejne produkty, eliminowaliśmy po kolei nabiał, słodycze. Ale to niczego nie zmieniało. Pięć lat temu wyjechaliśmy na urlop na Kretę. Uznaliśmy, że raz w życiu nie będziemy zadręczać siebie i dzieci i pozwolimy im jeść wszystko. Trudno, najwyżej to odchorujemy.

Nic takiego nie miało miejsca.

Dlaczego?

Zaczęłam przekopywać dostępną literaturę i okazało się, że na Krecie po prostu je się raczej nieprzetworzoną żywność. Pomyślałam, że to może być dobry trop, że to żywność przetworzona ma wpływ na ich choroby. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, kiedy zaczęłam eliminować takie produkty, dzieci przestały chorować.

U moich dzieci występowało zjawisko pseudoalergii – automatycznie reagowały na pewne składniki pożywienia, ale nie brał w tym udziału układ immunologiczny.

Co im szkodziło?

Na przykład glutaminian sodu, czy acesulfan K. Badania pokazują, że wszystkim to szkodzi w jakiś sposób, ale nie wszyscy reagują na to od razu.U moich dzieci miała miejsce natychmiastowa reakcja , więc teraz po prostu jedzą zdrowo.

Jak z normalnego żywienia przestawić się na żywność nieprzetworzoną?

Muszę przyznać, że nie było to proste. Wertowałam artykuły naukowe, czytałam książki. Pięć lat temu dostępnej literatury na ten temat było zdecydowanie mniej, niż dziś. Wiele porad dotyczyło eliminowania całych grup produktów, ale ja już stosowałam wcześniej diety eliminacyjne i wiedziałam, że nie tędy droga. Zaczęłam więc sama mozolnie wydeptywać ścieżki.

Na czym to polegało?

Zaczęłam na przykład czytać etykiety na produktach. Zastanawiałam się, czy składniki, które w nich znajduję są groźne dla naszego organizmu, więc po powrocie do domu czytałam o ich właściwościach. Szybko zaczęłam omijać te, które są groźne i wybierać te produkty, które są najmniej szkodliwe.

Jakie składniki zaskoczyły panią najbardziej?

Jednym z pierwszych tropów, na jakie wpadłam był benzoesan sodu, który podawałam dzieciom jako składnik leku na kaszel. Dziecko dostawało lek z tym składnikiem i zapadało na zapalenie oskrzeli – taka sytuacja powtórzyła się trzykrotnie, więc w końcu zauważyłam zależność. Kiedy wczytałam się w etykietę, okazało się, że u osób nadwrażliwych benzoesan sodu może wywoływać działania niepożądane. Drugim zagrożeniem dla mojego dziecka był słodzik, acesulfam K, także dodawany do leków.

Jak go wyeliminować?

Okazuje się, że jest wyjście – są zamienniki danego leku, które nie zawierają niepożądanego składnika. Zresztą szybko wyszło, że w moim otoczeniu kilkoro dzieci ma ten sam problem, tylko mamy nie wiedziały, że o to chodzi.

Rozumiem, że nie szukała pani tylko w lekach.

Oczywiście. Okazało się na przykład, że wiele barwników uznawanych za potencjalnie niebezpieczne znajduje się w produktach dla dzieci – płatkach śniadaniowych, jogurtach, serkach czy mlecznych deserkach. Warto je znać i wybierać świadomie produkty bez ich dodatku.

Producenci żywności na zarzuty o wykorzystanie niezdrowych składników, zwykle odpowiadają, że jedzenie jest przecież testowane, więc bezpieczne.

Tak, ale przecież producenci nie wiedzą, ile danego składnika jem w ciągu dnia. A ja nie chodzę z kalkulatorkiem i nie liczę, czy już przekroczyłam dopuszczalną dawkę jednego czy drugiego konserwantu. Obawiam się, że nikt nie ma nad tym kontroli i nikt nie wie też, jakie w dłuższej perspektywie ma to konsekwencje dla jego zdrowia. Nie wiemy, jak wpłynie na nas kumulacja różnych związków chemicznych.

My na przykład przestaliśmy kupować większość wędlin, bo jest w nich tak wiele chemii.

W mięsnym prosi pani o etykietkę?

Teraz rzadziej, bo mam swoje wydeptane ścieżki, ale kiedyś robiłam to bardzo często. W wędlinach jest bowiem wszelkie „bogactwo”, poczynając od glutaminianu sodu, przez azotyn sodu, białko sojowe. Mnóstwo niepotrzebnych rzeczy.

Da się jeszcze dostać wędliny bez takich dodatków?

To trudne, ale możliwe.

Zresztą w ogóle mało jest dziś produktów, które są prawdziwym jedzeniem. Mnie samej nie udało się wyeliminować pewnych składników, więc zaczęłam robić dużo żywności sama.

Na przykład?

Zaopatruję się w mleko prosto od krowy i robię sama jogurty. Sama piekę chleb, robię przetwory na zimę.

Skąd pani miała przepisy?

Część od mamy, część od teściowej. Ona przez wiele lat robiła sama śledzie, kiszoną kapustę. Zawsze mnie to dziwiło. Teraz przestało.

Dużo przepisów biorę z blogów, bardzo dużo zmieniam, robię po swojemu. Zamieniam na przykład mąkę pszenną na żytnią, albo gryczaną. Tę z kolei robię sama mieląc ziarna gryki w młynku do kawy.

To musi zajmować mnóstwo czasu. Ja staram się nie jeść najgorszych śmieci, ale i tak przeszukiwanie półek w sklepie trwa wieki.

To prawda, długo trwało zanim przewertowałam wszystkie etykietki.

Czyli nie ma nadziei…

Nie do końca, w mojej książce zebrałam już efekty tych poszukiwań, więc ktoś, kto teraz zacznie myśleć o zdrowym jedzeniu będzie miał o tyle łatwiej. Zamieściłam tam opisy składników najbardziej popularnych produktów, przepisy na własny ser, czy jogurt. Natomiast każdy musi sam stworzyć sobie własną listę bezpiecznych produktów dostępnych niedaleko domu, nauczyć się docierać do producentów zdrowej żywności.

Jak pani do nich dociera?

Na targu staram się wybierać warzywa od rolników. Kiedy widzę panią, która siedzi przy stoisku z małą ilością warzyw, podchodzę i pytam, czy to jej własne. Jeśli odpowie, że tak, umawiam się na stałe dostawy. Jeśli chcę zrobić przetwory, pytam, czy ma większą ilość danych owoców czy warzyw. Jeśli nie ma, to poleca mi swoją sąsiadkę. I w drugą stronę – ja polecam taką panią swoim koleżankom, które też starają się szukać dobrej żywności.

To nie jest trudne? W mieście tacy ludzie nie stoją na każdym rogu.

Na pewno jest to bardziej skomplikowane, niż zrobienie zakupów w supermarkecie, nie oszukujmy się. Ale można to robić do pewnego stopnia, na tyle, na ile to możliwe. Można też działać w kooperatywie – jeśli ktoś jedzie po pomidory na wieś, pyta, czy nie przywieźć też nam. Dzielimy się później kosztami transportu.

Wiele jest takich osób w pani otoczeniu?

Coraz więcej. Ludzie widzą nasze dzieci, które chorowały, a teraz nie chorują. Widzą, że mój mąż, który miał problemy zdrowotne, już ich nie ma. Że ja, która miałam bóle żołądka, też mam spokój. To do nich przemawia. Moja kuzynka jest wykładowcą na uczelni. Po tym, jak zaczęła myśleć o tym, co je, przyznała, że pierwszy raz miała semestr, w którym nie opuściła ani dnia zajęć. Nie chorowała ani ona, ani jej syn.  

A do dzieci ta filozofia przemawia?

Tutaj faktycznie czasami jest problem, nie kupujemy im słodyczy, ani gotowych deserków na bazie mleka. Rozmawiamy z nimi dużo na ten temat, ale agresywna reklama robi swoje.

Ja natomiast stosuję drobne triki, które opisałam też w książce.

Jakie na przykład?

Moje dzieci dostają do szkoły tylko drobne pieniądze, które mogą wydać na wodę. Mamy taką umowę, mam nadzieję, że ją respektują. Jeśli idą na urodziny, proszę je, żeby nie objadały się chipsami, ani nie opijały colą. Pytają wtedy, czy mogą spróbować. No mogą, dlaczego nie?

Udało nam się wypracować taki model, w którym do nas do domu nie przynosi się słodyczy. Nie wszyscy to respektują, ale jeśli ktoś przyniesie jakieś dla dzieci, my je po prostu konfiskujemy. Jeśli ktoś chce sprawić im przyjemność, może przynieść owoce.

Najnowsze badania pokazują, co te wszystkie dodatki do żywności: konserwanty, aromaty, barwniki, wzmacniacze smaku i zapachu robią z naszym układem hormonalnym, jakie powodują problemy. Choćby ADHD. To dla dziecka prawdziwy dramat, że jest uspokajane na wszystkich lekcjach. A jakie ono ma być, skoro co przerwę je batona? Chcielibyśmy oszczędzić tego naszym dzieciom.

Z jednej strony zdrowie, ale z drugiej eko żywność do najtańszych nie należy.

To zależy, jak na to spojrzeć. Przestaliśmy na przykład wydawać naprawdę ogromne pieniądze na wizyty domowe, leki, lekarzy. To odciążyło budżet. Z drugiej strony warto teżwykazywać się gospodarskim sprytem . Bo, owszem, można kupić dobrą szynkę za 40 zł za kilogram, ale równie dobrze można kupić mięso surowe i samodzielnie je upiec. I zaoszczędzić 20 zł na kilogramie.

Tak samo jest z kawą. Jeśli ktoś pija kawę to lepiej zamiast kawy rozpuszczalnej sięgnąć po zdrowszą i tańsząziarnistą. Nie trzeba też wyłącznie kupować żywności nazwanej ekologiczną (choć i tę zdarzyło mi się kupić taniej, niż w supermarkecie). Ale i w supermarkecie da się trafić na dobre produkty, mam wśród przyjaciół wielodzietną rodzinę, której po prostu nie stać na ekstrawagancję.

Dzięki mojej książce udało im się po prostu zrobić zdrowsze zakupy zamykając się w dotychczasowym budżecie. To też sukces.

Zamień chemię na jedzenie.

O tym, że jedzenie może leczyć Julita Bator przekonała się na własnej skórze. Przez kilka lat myślała, że po prostu ma chorowite dzieci. Kiedy tylko zmieniła im dietę, infekcje przeszły jak ręką odjął. Spędziła godziny na wertowaniu etykietek i poszukiwaniu szkodliwych składników w jedzeniu. Teraz na podstawie swoich doświadczeń wydała książkę i radzi, jak "zamienić chemię na jedzenie".

Już sam tytuł pani książki jest trochę przerażający – "Zamień chemię na jedzenie". To znaczy, że produkty, które wkładam w sklepie do koszyka nie są jedzeniem?

Nie wiem dokładnie, co pani do tego koszyka wkłada, ale jeśli zagłębimy się w skład poszczególnych produktów spożywczych, można się przerazić. Bardzo często nieświadomie nie kupujemy jedzenia, tylko produkty jedzeniopodobne, w których składzie dominują chemiczne dodatki, produkty które nasycone są pestycydami i metalami ciężkimi.

Pani też kiedyś się nimi odżywiała. Co sprawiło, że nagle zainteresowała się pani etykietami?

Wszystko zaczęło się od moich dzieci. Przez wiele lat bardzo chorowały, łapały wszystkie infekcje bakteryjne i wirusowe. Kupowaliśmy przez to masę leków, dzieci ciągle przechodziły terapie antybiotykowe i kuracje sterydowe, sami się od nich zarażaliśmy. Choroby mieliśmy w domu co kilka tygodni.

Co było przyczyną?

Długo nie wiedzieliśmy. Obstawialiśmy, że problem leży w jedzeniu, ale nie mogliśmy go zlokalizować.

Testy alergiczne?

Niczego nie wykazywały. Staraliśmy się więc wykluczać z diety kolejne produkty, eliminowaliśmy po kolei nabiał, słodycze. Ale to niczego nie zmieniało. Pięć lat temu wyjechaliśmy na urlop na Kretę. Uznaliśmy, że raz w życiu nie będziemy zadręczać siebie i dzieci i pozwolimy im jeść wszystko. Trudno, najwyżej to odchorujemy.

Nic takiego nie miało miejsca.

Dlaczego?

Zaczęłam przekopywać dostępną literaturę i okazało się, że na Krecie po prostu je się raczej nieprzetworzoną żywność. Pomyślałam, że to może być dobry trop, że to żywność przetworzona ma wpływ na ich choroby. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, kiedy zaczęłam eliminować takie produkty, dzieci przestały chorować.

U moich dzieci występowało zjawisko pseudoalergii – automatycznie reagowały na pewne składniki pożywienia, ale nie brał w tym udziału układ immunologiczny.

Co im szkodziło?

Na przykład glutaminian sodu, czy acesulfan K. Badania pokazują, że wszystkim to szkodzi w jakiś sposób, ale nie wszyscy reagują na to od razu.U moich dzieci miała miejsce natychmiastowa reakcja , więc teraz po prostu jedzą zdrowo.

Jak z normalnego żywienia przestawić się na żywność nieprzetworzoną?

Muszę przyznać, że nie było to proste. Wertowałam artykuły naukowe, czytałam książki. Pięć lat temu dostępnej literatury na ten temat było zdecydowanie mniej, niż dziś. Wiele porad dotyczyło eliminowania całych grup produktów, ale ja już stosowałam wcześniej diety eliminacyjne i wiedziałam, że nie tędy droga. Zaczęłam więc sama mozolnie wydeptywać ścieżki.

Na czym to polegało?

Zaczęłam na przykład czytać etykiety na produktach. Zastanawiałam się, czy składniki, które w nich znajduję są groźne dla naszego organizmu, więc po powrocie do domu czytałam o ich właściwościach. Szybko zaczęłam omijać te, które są groźne i wybierać te produkty, które są najmniej szkodliwe.

Jakie składniki zaskoczyły panią najbardziej?

Jednym z pierwszych tropów, na jakie wpadłam był benzoesan sodu, który podawałam dzieciom jako składnik leku na kaszel. Dziecko dostawało lek z tym składnikiem i zapadało na zapalenie oskrzeli – taka sytuacja powtórzyła się trzykrotnie, więc w końcu zauważyłam zależność. Kiedy wczytałam się w etykietę, okazało się, że u osób nadwrażliwych benzoesan sodu może wywoływać działania niepożądane. Drugim zagrożeniem dla mojego dziecka był słodzik, acesulfam K, także dodawany do leków.

Jak go wyeliminować?

Okazuje się, że jest wyjście – są zamienniki danego leku, które nie zawierają niepożądanego składnika. Zresztą szybko wyszło, że w moim otoczeniu kilkoro dzieci ma ten sam problem, tylko mamy nie wiedziały, że o to chodzi.

Rozumiem, że nie szukała pani tylko w lekach.

Oczywiście. Okazało się na przykład, że wiele barwników uznawanych za potencjalnie niebezpieczne znajduje się w produktach dla dzieci – płatkach śniadaniowych, jogurtach, serkach czy mlecznych deserkach. Warto je znać i wybierać świadomie produkty bez ich dodatku.

Producenci żywności na zarzuty o wykorzystanie niezdrowych składników, zwykle odpowiadają, że jedzenie jest przecież testowane, więc bezpieczne.

Tak, ale przecież producenci nie wiedzą, ile danego składnika jem w ciągu dnia. A ja nie chodzę z kalkulatorkiem i nie liczę, czy już przekroczyłam dopuszczalną dawkę jednego czy drugiego konserwantu. Obawiam się, że nikt nie ma nad tym kontroli i nikt nie wie też, jakie w dłuższej perspektywie ma to konsekwencje dla jego zdrowia. Nie wiemy, jak wpłynie na nas kumulacja różnych związków chemicznych.

My na przykład przestaliśmy kupować większość wędlin, bo jest w nich tak wiele chemii.

W mięsnym prosi pani o etykietkę?

Teraz rzadziej, bo mam swoje wydeptane ścieżki, ale kiedyś robiłam to bardzo często. W wędlinach jest bowiem wszelkie „bogactwo”, poczynając od glutaminianu sodu, przez azotyn sodu, białko sojowe. Mnóstwo niepotrzebnych rzeczy.

Da się jeszcze dostać wędliny bez takich dodatków?

To trudne, ale możliwe.

Zresztą w ogóle mało jest dziś produktów, które są prawdziwym jedzeniem. Mnie samej nie udało się wyeliminować pewnych składników, więc zaczęłam robić dużo żywności sama.

Na przykład?

Zaopatruję się w mleko prosto od krowy i robię sama jogurty. Sama piekę chleb, robię przetwory na zimę.

Skąd pani miała przepisy?

Część od mamy, część od teściowej. Ona przez wiele lat robiła sama śledzie, kiszoną kapustę. Zawsze mnie to dziwiło. Teraz przestało.

Dużo przepisów biorę z blogów, bardzo dużo zmieniam, robię po swojemu. Zamieniam na przykład mąkę pszenną na żytnią, albo gryczaną. Tę z kolei robię sama mieląc ziarna gryki w młynku do kawy.

To musi zajmować mnóstwo czasu. Ja staram się nie jeść najgorszych śmieci, ale i tak przeszukiwanie półek w sklepie trwa wieki.

To prawda, długo trwało zanim przewertowałam wszystkie etykietki.

Czyli nie ma nadziei…

Nie do końca, w mojej książce zebrałam już efekty tych poszukiwań, więc ktoś, kto teraz zacznie myśleć o zdrowym jedzeniu będzie miał o tyle łatwiej. Zamieściłam tam opisy składników najbardziej popularnych produktów, przepisy na własny ser, czy jogurt. Natomiast każdy musi sam stworzyć sobie własną listę bezpiecznych produktów dostępnych niedaleko domu, nauczyć się docierać do producentów zdrowej żywności.

Jak pani do nich dociera?

Na targu staram się wybierać warzywa od rolników. Kiedy widzę panią, która siedzi przy stoisku z małą ilością warzyw, podchodzę i pytam, czy to jej własne. Jeśli odpowie, że tak, umawiam się na stałe dostawy. Jeśli chcę zrobić przetwory, pytam, czy ma większą ilość danych owoców czy warzyw. Jeśli nie ma, to poleca mi swoją sąsiadkę. I w drugą stronę – ja polecam taką panią swoim koleżankom, które też starają się szukać dobrej żywności.

To nie jest trudne? W mieście tacy ludzie nie stoją na każdym rogu.

Na pewno jest to bardziej skomplikowane, niż zrobienie zakupów w supermarkecie, nie oszukujmy się. Ale można to robić do pewnego stopnia, na tyle, na ile to możliwe. Można też działać w kooperatywie – jeśli ktoś jedzie po pomidory na wieś, pyta, czy nie przywieźć też nam. Dzielimy się później kosztami transportu.

Wiele jest takich osób w pani otoczeniu?

Coraz więcej. Ludzie widzą nasze dzieci, które chorowały, a teraz nie chorują. Widzą, że mój mąż, który miał problemy zdrowotne, już ich nie ma. Że ja, która miałam bóle żołądka, też mam spokój. To do nich przemawia. Moja kuzynka jest wykładowcą na uczelni. Po tym, jak zaczęła myśleć o tym, co je, przyznała, że pierwszy raz miała semestr, w którym nie opuściła ani dnia zajęć. Nie chorowała ani ona, ani jej syn.

A do dzieci ta filozofia przemawia?

Tutaj faktycznie czasami jest problem, nie kupujemy im słodyczy, ani gotowych deserków na bazie mleka. Rozmawiamy z nimi dużo na ten temat, ale agresywna reklama robi swoje.

Ja natomiast stosuję drobne triki, które opisałam też w książce.

Jakie na przykład?

Moje dzieci dostają do szkoły tylko drobne pieniądze, które mogą wydać na wodę. Mamy taką umowę, mam nadzieję, że ją respektują. Jeśli idą na urodziny, proszę je, żeby nie objadały się chipsami, ani nie opijały colą. Pytają wtedy, czy mogą spróbować. No mogą, dlaczego nie?

Udało nam się wypracować taki model, w którym do nas do domu nie przynosi się słodyczy. Nie wszyscy to respektują, ale jeśli ktoś przyniesie jakieś dla dzieci, my je po prostu konfiskujemy. Jeśli ktoś chce sprawić im przyjemność, może przynieść owoce.

Najnowsze badania pokazują, co te wszystkie dodatki do żywności: konserwanty, aromaty, barwniki, wzmacniacze smaku i zapachu robią z naszym układem hormonalnym, jakie powodują problemy. Choćby ADHD. To dla dziecka prawdziwy dramat, że jest uspokajane na wszystkich lekcjach. A jakie ono ma być, skoro co przerwę je batona? Chcielibyśmy oszczędzić tego naszym dzieciom.

Z jednej strony zdrowie, ale z drugiej eko żywność do najtańszych nie należy.

To zależy, jak na to spojrzeć. Przestaliśmy na przykład wydawać naprawdę ogromne pieniądze na wizyty domowe, leki, lekarzy. To odciążyło budżet. Z drugiej strony warto teżwykazywać się gospodarskim sprytem . Bo, owszem, można kupić dobrą szynkę za 40 zł za kilogram, ale równie dobrze można kupić mięso surowe i samodzielnie je upiec. I zaoszczędzić 20 zł na kilogramie.

Tak samo jest z kawą. Jeśli ktoś pija kawę to lepiej zamiast kawy rozpuszczalnej sięgnąć po zdrowszą i tańsząziarnistą. Nie trzeba też wyłącznie kupować żywności nazwanej ekologiczną (choć i tę zdarzyło mi się kupić taniej, niż w supermarkecie). Ale i w supermarkecie da się trafić na dobre produkty, mam wśród przyjaciół wielodzietną rodzinę, której po prostu nie stać na ekstrawagancję.

Dzięki mojej książce udało im się po prostu zrobić zdrowsze zakupy zamykając się w dotychczasowym budżecie. To też sukces.

Norwegia wprowadza zakaz sprzedaży produktów z tłuszczami trans – Produkty zawierające te tłuszcze znikną z półek w norweskich sklepach.

Norweskie władze wypowiadają wojnę producentom jedzenia, które zawiera tłuszcze trans wyprodukowane przemysłowo (utwardzone). Szkodliwe tłuszcze, odpowiedzialne między innymi za choroby serca, możemy znaleźć na przykład w suchych ciastkach i ciastach oraz frytkach.

Osiem tygodni temu wprowadzono nowy przepis, który spowodował, że Norwegia jest jednym z wyjątkowych krajów Europy - zakazano sprzedawania tłuszczów trans.

Choroby serca

W poniedziałek Aftenposten opublikował artykuł, który opisuje związek między chorobami serca i tłuszczami trans. Te tłuszcze znajdują się w niektórych margarynach, ciastkach i innych produktach spożywczych, głównie importowanych do Norwegii.

Nowy przepis zakazuje sprzedawanie jedzenia, w którym znajduje się więcej niż 2 gramy tłuszczu trans na 100 gramów produktu. Niezależnie, czy produkt spożywczy pochodzi z Norwegii czy z innych krajów.

Nowa norweska regulacja została stworzona w oparciu o model, który działa w Danii, Islandii i Austrii. Unia Europejska nie wprowadziła jak na razie żadnych podobnych przepisów ograniczających sprzedaż produktów opartych na szkodliwych tłuszczach.

Ukryty tłuszcz

Mattilsynet (odpowiednik polskiego sanepidu w Norwegii) przez lata martwił się negatywnymi efektami tłuszczu trans na zdrowie społeczeństwa norweskiego. Wyglądało na to, że norwescy producenci jedzenia poważnie podeszli do problemu, usuwając przemysłowo wyprodukowane (utwardzone) tłuszcze trans z niemal wszystkich produktów spożywczych.

Jednak produkty importowane mogą nadal zawierać te szkodliwe dla zdrowia tłuszcze - i nadal nie ma wymogu, aby producenci informowali, czy tłuszcz zawarty w produkcie jest wyprodukowanym przemysłowo tłuszczem trans. Dlatego ukrywają dodatek tłuszczu trans poprzez nazwanie go częściowo utwardzonym tłuszczem.

W naturze

Tłuszcze trans występują także w formie naturalnej, między innymi w produktach mlecznych. Mięso niektórych zwierząt także zawiera tłuszcze trans. Nie są to jednak tłuszcze przemysłowo utwardzane. Te wykorzystuje się w produkcji margaryny i innych produktów, na przykład ciastek i sosów. Tłuszcz utwardzony może wpłynąć między innymi na podwyższony cholesterol.

Norwegia wprowadza zakaz sprzedaży produktów z tłuszczami trans

Produkty zawierające te tłuszcze znikną z półek w norweskich sklepach.

Norweskie władze wypowiadają wojnę producentom jedzenia, które zawiera tłuszcze trans wyprodukowane przemysłowo (utwardzone). Szkodliwe tłuszcze, odpowiedzialne między innymi za choroby serca, możemy znaleźć na przykład w suchych ciastkach i ciastach oraz frytkach.

Osiem tygodni temu wprowadzono nowy przepis, który spowodował, że Norwegia jest jednym z wyjątkowych krajów Europy - zakazano sprzedawania tłuszczów trans.

Choroby serca

W poniedziałek Aftenposten opublikował artykuł, który opisuje związek między chorobami serca i tłuszczami trans. Te tłuszcze znajdują się w niektórych margarynach, ciastkach i innych produktach spożywczych, głównie importowanych do Norwegii.

Nowy przepis zakazuje sprzedawanie jedzenia, w którym znajduje się więcej niż 2 gramy tłuszczu trans na 100 gramów produktu. Niezależnie, czy produkt spożywczy pochodzi z Norwegii czy z innych krajów.

Nowa norweska regulacja została stworzona w oparciu o model, który działa w Danii, Islandii i Austrii. Unia Europejska nie wprowadziła jak na razie żadnych podobnych przepisów ograniczających sprzedaż produktów opartych na szkodliwych tłuszczach.

Ukryty tłuszcz

Mattilsynet (odpowiednik polskiego sanepidu w Norwegii) przez lata martwił się negatywnymi efektami tłuszczu trans na zdrowie społeczeństwa norweskiego. Wyglądało na to, że norwescy producenci jedzenia poważnie podeszli do problemu, usuwając przemysłowo wyprodukowane (utwardzone) tłuszcze trans z niemal wszystkich produktów spożywczych.

Jednak produkty importowane mogą nadal zawierać te szkodliwe dla zdrowia tłuszcze - i nadal nie ma wymogu, aby producenci informowali, czy tłuszcz zawarty w produkcie jest wyprodukowanym przemysłowo tłuszczem trans. Dlatego ukrywają dodatek tłuszczu trans poprzez nazwanie go częściowo utwardzonym tłuszczem.

W naturze

Tłuszcze trans występują także w formie naturalnej, między innymi w produktach mlecznych. Mięso niektórych zwierząt także zawiera tłuszcze trans. Nie są to jednak tłuszcze przemysłowo utwardzane. Te wykorzystuje się w produkcji margaryny i innych produktów, na przykład ciastek i sosów. Tłuszcz utwardzony może wpłynąć między innymi na podwyższony cholesterol.

Zdrowe ziemniaki. – Cyt. „ Gdyby nie klęski głodu i wojny, a dokładniej – francuskiej rewolucji w 1789r – nikt by ich nie jadł. Głód był wówczas ogromny, a one dawały sytość, szybko i łatwo się mnożyły. Stały się więc idealnym i łatwo dostępnym pożywieniem dla Francuzów, Niemców (koniec XVIII wieku), a później reszty Europy. O czym mowa? O ziemniakach, bez których wiele osób nie wyobraża sobie codziennego obiadu.
Jak ziemniaki trafiły na nasze stoły?

Przed 1451 rokiem nikt w Europie o nich nie słyszał, bo trafiły tutaj z Krzysztofem Kolumbem, kiedy ten powrócił z nowo odkrytego kontynentu. Przez kolejnych 200 lat Europejczycy traktowali je jako pożywienie krów i świń. Nie było w tym nic dziwnego, bo nawet Indianie – rdzenni Amerykanie – nie wykorzystywali ich jako podstawy pożywienia (była nim skrobia kukurydziana) i karmili nimi zazwyczaj bydło. Głównie przez to, że należą do rodziny psiankowatych, a w tej rodzinie jest mnóstwo czarnych charakterów, które są trujące. Jeszcze pod koniec XVIII wieku uważano je w Europie za rośliny ozdobne, o czym później. 

Nie tylko solanina

W emaliowym kursie SOS W Kuchni jest taki odcinek, w którym opisuję dlaczego ziemniaki są trujące oraz jak je rozpoznać. Chodzi o bulwy z zieloną skórką – która powstaje, gdy ziemniak jest w ziemi odkryty i oddziaływuje na niego promieniowanie UV (słoneczne). Pojawia się u niego solanina, która jest toksyczna i trująca dla człowieka. Ale to nie wszystko.
Czy ziemniaki są trujące?

Otóż tak. Są. Nie tylko ziemniaki. Wszystkie rośliny – tak jak i zwierzęta – mają w sobie coś, co nazywa się systemem immunologicznym. U zwierząt wygląda on inaczej niż u roślin – jednak jego działanie sprowadza się to jednej kwestii – sprawić, aby roślina lub zwierze oparły się infekcji i przeżyły ją wydając na świat kolejne pokolenia.

Rośliny mają kilkanaście toksycznych substancji w swoim arsenale i rażą nimi wszystkich amatorówich łodyg, liści, nasion czy owoców. Niektóre toksyny działają na wszystkich, inne tylko na niektóre istoty. Wystarczy jeść świeże pestki z dyni – kurkubitacyna zawarta w cieniutkiej błonie chroniącej nasionko jest tak silną trucizną że z łatwością może porazić, a nawet zabić tasiemca w Twoim jelicie. Dynia robi to po to, aby uchronić nasiona przed robakami, które chętnie pożywiłyby się nimi. Innym przykładem jest kwas erukowy zawarty w rzepaku (powoduje uszkodzenia serca i narządów wewn.).

Mechanizmów obrony jest masa, nie wszystkie są toksyczne dla człowieka, ale jak mawiał Paracelsus – wszystko jest trucizną i nic nią nie jest – to dawka czyni truciznę. I dopóki świeże nasiona dyni jemy w ilości 200 szt na rok nie ma problemu. Jeśli stałyby się podstawą naszego pożywienia (np. 200 gramów dziennie), wówczas toksyny oddziaływałyby na nas podobnie jak na tasiemca czy inne glisty.
Ziemniaki są podstawą pożywienia

Wróćmy do ziemniaków. Jak wspomniałem, one również zawierają toksyny szkodliwe dla człowieka. I problem w tym, że u większości ludzi ziemniaki stanowią taką właśnie podstawę żywieniową. Zboża również (również zawierają mnóstwo toksyn), ale ten tekst poświęcam ziemniakom i to na nich się skupię. Nie są już traktowane jak dodatek do dań, ale są daniem samym w sobie, które znajduje się na każdym talerzu w Polsce (i na świecie) przynajmniej kilka razy w tygodniu.
I co z tego?

Możesz zapytać – i co z tego? Ja kupuję ziemniaki, które nie są zielone więc nie mają tej toksycznej solaniny! Nic nie szkodzi. I tak stopniowo się zatruwasz. Czym? Innymi glikoalkaloidami, do których należy solanina.
Czym są glikoalkaloidy?

Glikoalkaloidy pełnią w ziemniakach funkcję ochronną – są jak białe krwinki w ludzkim układzie odpodnościowym. Jeśli tylko bulwa zostanie mechanicznie uszkodzona – albo wystarczy, że zostanie wystawiona na działanie światła (niekoniecznie słonecznego) wówczas glikoalkaloidy gromadzą się wokół tej „rany” aby ochronić żywotność bulwy i umożliwić jej wykiełkowanie.

Glikoalkaloidów najwięcej jest w bulwach młodych, nie do końca dojrzałych ziemniaków (tak, to tzw.„młode ziemniaki”), oraz wszystkich innych, które są uszkodzone lub wystawione na działanie światła. Zawierają je również zielone pomidory (tomatydyna, ona jednak jest mniej toksyczna) i zielona (niedojrzała) papryka. Glikoalkaloidy działają toksycznie na centralny układ nerwowy i powodują zaburzenia ze strony układu pokarmowego. Mogą powodować także śmierć.

Żeby nie było niedomówień: szkodliwe działanie alkaloidów zostało naukowo udowodnione , dlatego FAO/WHO ustaliły dopuszczalne najwyższe stężenie tych związków w ziemniakach i wynosi ono 1-10mg na 100g bulwy ziemniaka. W zasadzie nie można importować ani handlować ziemniakami, które mają wyższe stężenia.
No to w czym problem, skoro ktoś tego pilnuje?

Ano w tym, że choć ziemniaki, które właśnie przyleciały z Izraela/Maroko/Grecji czy innej Portugalii mieszczą się w normach ustalonych przez FAO/WHO to nie znaczy, nie są toksyczne. Oto dlaczego:

Dawka śmiertelna (wg różnych badań) wynosi 2-6 mg glikoalkaloidów na 1 kg masy ciała człowieka. Innymi słowy: jeśli dziecko waży 25kg, może umrzeć po spożyciu dawki (przyjmę niższą dawkę 2g/1kg masy ciała) 50 mg tego związku na dobę (źródło tutaj i tutaj).
Teraz matematyka kuchenna : gdyby dziecko jadło ziemniaki „certyfikowane” przez FAO/WHO mogłoby ich zjeść w najlepszym wypadku 5kg. Pięć kilo ziemniaków na dobę do ogromna ilość nawet dla faceta, nie mówiąc o dziecku prawda? Czyli jednak nie ma się czym przejmować.
Łyżka dziegciu

Wrzućmy do tej beczki miodu łyżkę dziegciu. Łyżka jest duża, znajduje się tutaj, jest po polsku w pdf. Są to badania, pokazujące jak zmienia się zawartość glikoalkaloidów w różnych odmianach ziemniaków pod wpływem światła „sklepowego” oraz uszkodzeń mechanicznych. Lektura nie jest ani długa, ani trudna a tabelki na końcu mówią wszystko.

Okazuje się, że ziemniaki, które zostały uszkodzone oraz przechowywane w świetle (a to ma miejsce w sklepach) „zyskują” nawet 200% tych toksycznych związków osiągając wartość ponad 200mg/1kg – czyli 20mg na 100g – a więc 20 razy więcej niż na to pozwala norma WHOprzytoczona powyżej.

Przypominam – dawka śmiertelna to 2-6mg/1kg masy ciała. Dla dziecka o wadze 25kg wyniesie 50mg. A więc wystarczy, aby zjadło 250g takich ziemniaków i może umrzeć. Powyższa kalkulacja dotyczy ziemniaków całych (czyli np. młodych, które praktycznie nie są obierane a jedynie skrobane). Po ich grubym obraniu poziom glikoalkaloidów zmniejszył się do 130 ale nadal pozostaje dramatycznie wysoki. Tak czy inaczej przyznasz, że zjedzenie przez dziecko w ciągu doby 250g ziemniaków jest już bardziej prawdopodobne niż pierwotnie założone 5kg, gdzyby miały one rzeczywiście 1mg/100g tak jak chciało tego WHO. 

Eeee… coś tu ściemniasz.

Ktoś powie – bredzisz, bo tak: jesteś wielkim chłopem, który może przyswoić 4x więcej tej toksyny niż 25kg dziecko. Cztery razy więcej czyli 200mg. Czyli 1 kg takich ziemniaków. Rzeczywiście, to dużo ziemniaków i nie znam osób, które jadłyby tyle codziennie, na osobę.

I w końcu – kupuję w markecie tylko ładne ziemniaki. Racja. Nie ma tam uszkodzonych.

Wyjdę od końca:

    stan ziemniaków w marketach jest koszmarny. Dzisiaj nie da się już kupić normalnych ziemniaków z ziemią bo wszyscy chcą mieć czyste i płukane. A jak się je płuka? W bębnie z wodą. Wówczas właśnie ulegają uszkodzeniom (tak jak obite jabłka, które czernieją pod skórką) i tam gromadzą się ochronne toksyny. Druga sprawa:
    nikt nie je aż tylu ziemniaków codziennie. Ale większość ludzi je je w nadmiarze, bo stanowią podstawę diety. Je je codziennie stale zwiększając stężenie toksyn, dodatkowo obciążając wątrobę ich utylizacją, z którą często nie potrafi nadążyć. Ujmę to tak: można codziennie spożywać minimalne, dozwolone ilości rtęci, ale to nie oznacza, że jest to bez znaczenia dla organizmu, który może się upomnieć o swoje za kilkanaście lat. I ostatnie – najgorsze właśnie jest to, że dorośli mają większe organizmy i większe wątroby – ich ciało łatwiej poradzi sobie z toksynami. A co z dziećmi? I na koniec wisienka:
    jeśli na serio nadal twierdzisz, że ziemniaki są ok, bo są selekconowane pod względem minimalnej ilości glikoalkaloidów zrób mały test: zjedz na surowo jednego małego ziemniaka i opisz mi później swoje samopoczucie.

Jeśli temat ziemniaków oraz glikoalkaloidów Cię interesuje (np. przez wzgląd na naukę lub pracę)zainteresuje Cię z pewnością  to świetne podsumowanie badań  (na szczurach, chomikach, królikach i ludziach).
Ale ja lubię ziemniaki! Jest jakieś wyjście?

Jest. Po pierwsze nigdy, przenigdy nie daj się skusić na gotowanie ziemniaków w mundurkach(nawet do sałatek) bo pod skórą (3mm grubości) stężenie tych toksyn jest najwyższe (może sięgać nawet 405mg/1kg)! Stąd też wskazane jest grube obieranie wszystkich ziemniaków (zwłaszcza „młodych”) bo to usuwa większość toksyn. W przypadku ziemniaków frazesy o witaminach zgromadzonych tuż pod skórką to bujda.

Druga sprawa – glikoalkaloidy można częściowo zniszczyć w temperaturze powyżej 170 stopni więc ziemniaki w postaci frytek czy placków ziemniaczanych zawierają ich mniej (gotowanie ich nie usuwa, jedynie wypłukuje a potem ziemniaki gotują się w takiej „zupie”). Innym sposobem może być ziemniak z piekarnika albo z grilla, bo tam temperatura sięga 200 i więcej stopni.

Korzystając z okazji – oto mój ulubiony sposób na ziemniaki z grilla. Zwyczajnie sypię je solą, dodaję czosnek i zawijam w folię aluminiową, a potem wędrują na grill:

Z resztą traktowanie warzyw ogniem ma dużo głębsze korzenie w polskiej kuchni, niż może się to wydawać. Popatrz:
Skąd pochodzi słowo „warzywa”?

Warzywa sprowadziła do Polski królowa Bona z Włoch. Stąd niektóre z nich nazywa się „włoszczyzną” (kalafior, seler, por, kalarepa). Ale wiele warzyw było znanych w Polsce wcześniej, choćby dzięki klasztornym mnichom oraz naturalnemu występowaniu pewnych roślin w naszej strefie klimatycznej.

Słowo „warzywa” pochodzi od polskiego słowa „warzyć” czyli doprowadzać do wrzenia, poddwać działaniu wysokiej temperatury (używa się też słowa jarzyny które pochodzi od jarej pory roku – czyli wiosennej, kiedy warzywa są sadzone).Skąd taka etymologia?

Większość warzyw ma dzikich przodków i na skutek hodowli i krzyżowania powiększono u nich jadalne części i ale tylko w niewielu przypadkach udało się wyeliminować lub znacznie zredukować zawartość toksyn, które występują w ich dzikich kuzynach.

Stąd poddawanie ich wysokiej temperaturze sprawia, że wiele związków toksycznych jest z nich usuwanych podczas pieczenia czy wypłukiwanych przy gotowaniu. Nie jestem lingwistą (znam angielski i niemiecki), ale chyba tylko w języku polskim taka etymologia wskazuje na sposób ich traktowania przed spożyciem (ang: vegetables, hiszp: verduras, niem: Gemüse).

A na koniec wrócę do walorów estetycznych ziemniaków. Ludwik XVI interesował się nie samą bulwą ale jej kwiatem, który był modnym dodatkiem do męskich kapeluszy. Dzisiaj – żele kosmetyczne zawierające glikoalkaloidy są sprzedawane na świecie jako doskonałe substancje które złuszczają naskórek (peeling).

Podsumowując, jedz kilkanaście ziemniaków tygodniowo. A najlepiej, traktuj je tak, jak wtedy, kiedy przybyły do Europy jako ciekawostka botaniczna.

Autor: Rafał Mróz

Źródło: ziolaiprzyprawy.info

Zdrowe ziemniaki.

Cyt. „ Gdyby nie klęski głodu i wojny, a dokładniej – francuskiej rewolucji w 1789r – nikt by ich nie jadł. Głód był wówczas ogromny, a one dawały sytość, szybko i łatwo się mnożyły. Stały się więc idealnym i łatwo dostępnym pożywieniem dla Francuzów, Niemców (koniec XVIII wieku), a później reszty Europy. O czym mowa? O ziemniakach, bez których wiele osób nie wyobraża sobie codziennego obiadu.
Jak ziemniaki trafiły na nasze stoły?

Przed 1451 rokiem nikt w Europie o nich nie słyszał, bo trafiły tutaj z Krzysztofem Kolumbem, kiedy ten powrócił z nowo odkrytego kontynentu. Przez kolejnych 200 lat Europejczycy traktowali je jako pożywienie krów i świń. Nie było w tym nic dziwnego, bo nawet Indianie – rdzenni Amerykanie – nie wykorzystywali ich jako podstawy pożywienia (była nim skrobia kukurydziana) i karmili nimi zazwyczaj bydło. Głównie przez to, że należą do rodziny psiankowatych, a w tej rodzinie jest mnóstwo czarnych charakterów, które są trujące. Jeszcze pod koniec XVIII wieku uważano je w Europie za rośliny ozdobne, o czym później.

Nie tylko solanina

W emaliowym kursie SOS W Kuchni jest taki odcinek, w którym opisuję dlaczego ziemniaki są trujące oraz jak je rozpoznać. Chodzi o bulwy z zieloną skórką – która powstaje, gdy ziemniak jest w ziemi odkryty i oddziaływuje na niego promieniowanie UV (słoneczne). Pojawia się u niego solanina, która jest toksyczna i trująca dla człowieka. Ale to nie wszystko.
Czy ziemniaki są trujące?

Otóż tak. Są. Nie tylko ziemniaki. Wszystkie rośliny – tak jak i zwierzęta – mają w sobie coś, co nazywa się systemem immunologicznym. U zwierząt wygląda on inaczej niż u roślin – jednak jego działanie sprowadza się to jednej kwestii – sprawić, aby roślina lub zwierze oparły się infekcji i przeżyły ją wydając na świat kolejne pokolenia.

Rośliny mają kilkanaście toksycznych substancji w swoim arsenale i rażą nimi wszystkich amatorówich łodyg, liści, nasion czy owoców. Niektóre toksyny działają na wszystkich, inne tylko na niektóre istoty. Wystarczy jeść świeże pestki z dyni – kurkubitacyna zawarta w cieniutkiej błonie chroniącej nasionko jest tak silną trucizną że z łatwością może porazić, a nawet zabić tasiemca w Twoim jelicie. Dynia robi to po to, aby uchronić nasiona przed robakami, które chętnie pożywiłyby się nimi. Innym przykładem jest kwas erukowy zawarty w rzepaku (powoduje uszkodzenia serca i narządów wewn.).

Mechanizmów obrony jest masa, nie wszystkie są toksyczne dla człowieka, ale jak mawiał Paracelsus – wszystko jest trucizną i nic nią nie jest – to dawka czyni truciznę. I dopóki świeże nasiona dyni jemy w ilości 200 szt na rok nie ma problemu. Jeśli stałyby się podstawą naszego pożywienia (np. 200 gramów dziennie), wówczas toksyny oddziaływałyby na nas podobnie jak na tasiemca czy inne glisty.
Ziemniaki są podstawą pożywienia

Wróćmy do ziemniaków. Jak wspomniałem, one również zawierają toksyny szkodliwe dla człowieka. I problem w tym, że u większości ludzi ziemniaki stanowią taką właśnie podstawę żywieniową. Zboża również (również zawierają mnóstwo toksyn), ale ten tekst poświęcam ziemniakom i to na nich się skupię. Nie są już traktowane jak dodatek do dań, ale są daniem samym w sobie, które znajduje się na każdym talerzu w Polsce (i na świecie) przynajmniej kilka razy w tygodniu.
I co z tego?

Możesz zapytać – i co z tego? Ja kupuję ziemniaki, które nie są zielone więc nie mają tej toksycznej solaniny! Nic nie szkodzi. I tak stopniowo się zatruwasz. Czym? Innymi glikoalkaloidami, do których należy solanina.
Czym są glikoalkaloidy?

Glikoalkaloidy pełnią w ziemniakach funkcję ochronną – są jak białe krwinki w ludzkim układzie odpodnościowym. Jeśli tylko bulwa zostanie mechanicznie uszkodzona – albo wystarczy, że zostanie wystawiona na działanie światła (niekoniecznie słonecznego) wówczas glikoalkaloidy gromadzą się wokół tej „rany” aby ochronić żywotność bulwy i umożliwić jej wykiełkowanie.

Glikoalkaloidów najwięcej jest w bulwach młodych, nie do końca dojrzałych ziemniaków (tak, to tzw.„młode ziemniaki”), oraz wszystkich innych, które są uszkodzone lub wystawione na działanie światła. Zawierają je również zielone pomidory (tomatydyna, ona jednak jest mniej toksyczna) i zielona (niedojrzała) papryka. Glikoalkaloidy działają toksycznie na centralny układ nerwowy i powodują zaburzenia ze strony układu pokarmowego. Mogą powodować także śmierć.

Żeby nie było niedomówień: szkodliwe działanie alkaloidów zostało naukowo udowodnione , dlatego FAO/WHO ustaliły dopuszczalne najwyższe stężenie tych związków w ziemniakach i wynosi ono 1-10mg na 100g bulwy ziemniaka. W zasadzie nie można importować ani handlować ziemniakami, które mają wyższe stężenia.
No to w czym problem, skoro ktoś tego pilnuje?

Ano w tym, że choć ziemniaki, które właśnie przyleciały z Izraela/Maroko/Grecji czy innej Portugalii mieszczą się w normach ustalonych przez FAO/WHO to nie znaczy, nie są toksyczne. Oto dlaczego:

Dawka śmiertelna (wg różnych badań) wynosi 2-6 mg glikoalkaloidów na 1 kg masy ciała człowieka. Innymi słowy: jeśli dziecko waży 25kg, może umrzeć po spożyciu dawki (przyjmę niższą dawkę 2g/1kg masy ciała) 50 mg tego związku na dobę (źródło tutaj i tutaj).
Teraz matematyka kuchenna : gdyby dziecko jadło ziemniaki „certyfikowane” przez FAO/WHO mogłoby ich zjeść w najlepszym wypadku 5kg. Pięć kilo ziemniaków na dobę do ogromna ilość nawet dla faceta, nie mówiąc o dziecku prawda? Czyli jednak nie ma się czym przejmować.
Łyżka dziegciu

Wrzućmy do tej beczki miodu łyżkę dziegciu. Łyżka jest duża, znajduje się tutaj, jest po polsku w pdf. Są to badania, pokazujące jak zmienia się zawartość glikoalkaloidów w różnych odmianach ziemniaków pod wpływem światła „sklepowego” oraz uszkodzeń mechanicznych. Lektura nie jest ani długa, ani trudna a tabelki na końcu mówią wszystko.

Okazuje się, że ziemniaki, które zostały uszkodzone oraz przechowywane w świetle (a to ma miejsce w sklepach) „zyskują” nawet 200% tych toksycznych związków osiągając wartość ponad 200mg/1kg – czyli 20mg na 100g – a więc 20 razy więcej niż na to pozwala norma WHOprzytoczona powyżej.

Przypominam – dawka śmiertelna to 2-6mg/1kg masy ciała. Dla dziecka o wadze 25kg wyniesie 50mg. A więc wystarczy, aby zjadło 250g takich ziemniaków i może umrzeć. Powyższa kalkulacja dotyczy ziemniaków całych (czyli np. młodych, które praktycznie nie są obierane a jedynie skrobane). Po ich grubym obraniu poziom glikoalkaloidów zmniejszył się do 130 ale nadal pozostaje dramatycznie wysoki. Tak czy inaczej przyznasz, że zjedzenie przez dziecko w ciągu doby 250g ziemniaków jest już bardziej prawdopodobne niż pierwotnie założone 5kg, gdzyby miały one rzeczywiście 1mg/100g tak jak chciało tego WHO.

Eeee… coś tu ściemniasz.

Ktoś powie – bredzisz, bo tak: jesteś wielkim chłopem, który może przyswoić 4x więcej tej toksyny niż 25kg dziecko. Cztery razy więcej czyli 200mg. Czyli 1 kg takich ziemniaków. Rzeczywiście, to dużo ziemniaków i nie znam osób, które jadłyby tyle codziennie, na osobę.

I w końcu – kupuję w markecie tylko ładne ziemniaki. Racja. Nie ma tam uszkodzonych.

Wyjdę od końca:

stan ziemniaków w marketach jest koszmarny. Dzisiaj nie da się już kupić normalnych ziemniaków z ziemią bo wszyscy chcą mieć czyste i płukane. A jak się je płuka? W bębnie z wodą. Wówczas właśnie ulegają uszkodzeniom (tak jak obite jabłka, które czernieją pod skórką) i tam gromadzą się ochronne toksyny. Druga sprawa:
nikt nie je aż tylu ziemniaków codziennie. Ale większość ludzi je je w nadmiarze, bo stanowią podstawę diety. Je je codziennie stale zwiększając stężenie toksyn, dodatkowo obciążając wątrobę ich utylizacją, z którą często nie potrafi nadążyć. Ujmę to tak: można codziennie spożywać minimalne, dozwolone ilości rtęci, ale to nie oznacza, że jest to bez znaczenia dla organizmu, który może się upomnieć o swoje za kilkanaście lat. I ostatnie – najgorsze właśnie jest to, że dorośli mają większe organizmy i większe wątroby – ich ciało łatwiej poradzi sobie z toksynami. A co z dziećmi? I na koniec wisienka:
jeśli na serio nadal twierdzisz, że ziemniaki są ok, bo są selekconowane pod względem minimalnej ilości glikoalkaloidów zrób mały test: zjedz na surowo jednego małego ziemniaka i opisz mi później swoje samopoczucie.

Jeśli temat ziemniaków oraz glikoalkaloidów Cię interesuje (np. przez wzgląd na naukę lub pracę)zainteresuje Cię z pewnością to świetne podsumowanie badań (na szczurach, chomikach, królikach i ludziach).
Ale ja lubię ziemniaki! Jest jakieś wyjście?

Jest. Po pierwsze nigdy, przenigdy nie daj się skusić na gotowanie ziemniaków w mundurkach(nawet do sałatek) bo pod skórą (3mm grubości) stężenie tych toksyn jest najwyższe (może sięgać nawet 405mg/1kg)! Stąd też wskazane jest grube obieranie wszystkich ziemniaków (zwłaszcza „młodych”) bo to usuwa większość toksyn. W przypadku ziemniaków frazesy o witaminach zgromadzonych tuż pod skórką to bujda.

Druga sprawa – glikoalkaloidy można częściowo zniszczyć w temperaturze powyżej 170 stopni więc ziemniaki w postaci frytek czy placków ziemniaczanych zawierają ich mniej (gotowanie ich nie usuwa, jedynie wypłukuje a potem ziemniaki gotują się w takiej „zupie”). Innym sposobem może być ziemniak z piekarnika albo z grilla, bo tam temperatura sięga 200 i więcej stopni.

Korzystając z okazji – oto mój ulubiony sposób na ziemniaki z grilla. Zwyczajnie sypię je solą, dodaję czosnek i zawijam w folię aluminiową, a potem wędrują na grill:

Z resztą traktowanie warzyw ogniem ma dużo głębsze korzenie w polskiej kuchni, niż może się to wydawać. Popatrz:
Skąd pochodzi słowo „warzywa”?

Warzywa sprowadziła do Polski królowa Bona z Włoch. Stąd niektóre z nich nazywa się „włoszczyzną” (kalafior, seler, por, kalarepa). Ale wiele warzyw było znanych w Polsce wcześniej, choćby dzięki klasztornym mnichom oraz naturalnemu występowaniu pewnych roślin w naszej strefie klimatycznej.

Słowo „warzywa” pochodzi od polskiego słowa „warzyć” czyli doprowadzać do wrzenia, poddwać działaniu wysokiej temperatury (używa się też słowa jarzyny które pochodzi od jarej pory roku – czyli wiosennej, kiedy warzywa są sadzone).Skąd taka etymologia?

Większość warzyw ma dzikich przodków i na skutek hodowli i krzyżowania powiększono u nich jadalne części i ale tylko w niewielu przypadkach udało się wyeliminować lub znacznie zredukować zawartość toksyn, które występują w ich dzikich kuzynach.

Stąd poddawanie ich wysokiej temperaturze sprawia, że wiele związków toksycznych jest z nich usuwanych podczas pieczenia czy wypłukiwanych przy gotowaniu. Nie jestem lingwistą (znam angielski i niemiecki), ale chyba tylko w języku polskim taka etymologia wskazuje na sposób ich traktowania przed spożyciem (ang: vegetables, hiszp: verduras, niem: Gemüse).

A na koniec wrócę do walorów estetycznych ziemniaków. Ludwik XVI interesował się nie samą bulwą ale jej kwiatem, który był modnym dodatkiem do męskich kapeluszy. Dzisiaj – żele kosmetyczne zawierające glikoalkaloidy są sprzedawane na świecie jako doskonałe substancje które złuszczają naskórek (peeling).

Podsumowując, jedz kilkanaście ziemniaków tygodniowo. A najlepiej, traktuj je tak, jak wtedy, kiedy przybyły do Europy jako ciekawostka botaniczna.

Autor: Rafał Mróz

Źródło: ziolaiprzyprawy.info

Cholina - Wpływ jajek na zapach ciała – Kpiłem już z producentów jajek, którzy próbowali promować swój produkt jako mający pozytywny wpływ na wzrok, ze względu na zawartą w jajkach luteinę, nie wspominając jednak, że w łyżce szpinaku znajdziemy tyle luteiny ile w 9 jajkach (obejrzyjcie Industry Blind Spot). Powodem, dla którego spotkacie się z tymi informacjami jedynie na stronach internetowych i w programach telewizyjnych, a nie znajdziecie ich na opakowaniach jajek jest to, iż istnieją przepisy prawne zakazujące fałszywych czy też mylących twierdzeń w reklamach. Przemysł nie może więc reklamować się luteiną, ze względu na jej minimalną zawartość w jajkach.
 
To samo dotyczy twierdzenia, iż jajka są źródłem kwasów omega 3, żelaza czy kwasu foliowego. Z tego powodu USDA Agriculture Marketing Service zasugerował, aby przemysł reklamował zawartą w jajkach cholinę, która jest jedną z dwóch składników odżywczych rzeczywiście w jajkach występujących - drugą jest cholesterol. Tak więc zmieniono taktykę, a priorytetem American Egg Board stało się przedstawienie choliny jako niecierpiącego zwłoki problemu, do którego jajka byłyby rozwiązaniem. Rozesłano listy do lekarzy, w których zwracano uwagę na niedobór choliny, jako poważne zagrożenie dla zdrowia publicznego. O wysokiej zawartości cholesterolu w jajkach nikt jednak nie wspominał.
 
W rzeczywistości ludzie spożywają dwukrotnie więcej choliny niż ich dzienne zapotrzebowanie, a zbyt dużo choliny, a nie jej niedobór, jest rzeczywistym problemem. Zbyt duża ilość choliny w organizmie powoduje, iż ciało zaczyna wydzielać rybi odór. Miliony Amerykanów cierpią na defekt genetyczny, który powoduje wydzielanie rybiego odoru i pomocna może tu być dieta uboga w cholinę, jako że cholina przetwarzana jest w naszym organizmie w trimetyloaminę (TMA). Osoby cierpiące na to zaburzenie często przechodzą na weganizm, ponieważ zmniejszenie spożywania produktów zwierzęcych zmniejsza produkcję TMA, a co za tym idzie wydzielanie rybiego odoru. Pozostałe 99% społeczeństwa przekształca cholinę w tlenek trimetyloaminy, który jest 100 razy mniej śmierdzący. Jednak twierdzenie, że dla tych 99% osób cholina jest bezpieczna jest błędne.
 
Badacze z Kliniki w Cleveland odkryli, iż przyswajana z pożywienia cholina jest powodem gromadzenia się blaszki w ludzkich arteriach. To z kolei zwiększa ryzyko chorób serca, udaru i śmierci. W których produktach spożywczych cholina występuje? Przede wszystkim w jajkach, mleku, wątróbce, czerwonym mięsie, drobiu i rybach.
 
Dobrą wiadomością jest, iż może to oznaczać zupełnie nowe podejście do zapobiegania czy leczenia chorób serca - poprzez limitowanie spożywania choliny, co z kolei prowadziłoby do przejścia na dietę roślinną.
 
Cholina może być jedną z przyczyn, dla których osoby na diecie Atkinsa mają zwiększone ryzyko zachorowania na choroby serca, natomiast Ci na diecie dr Ornisha (roślinnej) wręcz przeciwnie. Nowe badania dodają cholinę do listy produktów spożywczych, które zwiększają ryzyko chorób serca, a jajka są w tym wypadku dwukrotnie szkodliwe - zawierają nie tylko cholinę, ale również cholesterol.

Cholina - Wpływ jajek na zapach ciała

Kpiłem już z producentów jajek, którzy próbowali promować swój produkt jako mający pozytywny wpływ na wzrok, ze względu na zawartą w jajkach luteinę, nie wspominając jednak, że w łyżce szpinaku znajdziemy tyle luteiny ile w 9 jajkach (obejrzyjcie Industry Blind Spot). Powodem, dla którego spotkacie się z tymi informacjami jedynie na stronach internetowych i w programach telewizyjnych, a nie znajdziecie ich na opakowaniach jajek jest to, iż istnieją przepisy prawne zakazujące fałszywych czy też mylących twierdzeń w reklamach. Przemysł nie może więc reklamować się luteiną, ze względu na jej minimalną zawartość w jajkach.

To samo dotyczy twierdzenia, iż jajka są źródłem kwasów omega 3, żelaza czy kwasu foliowego. Z tego powodu USDA Agriculture Marketing Service zasugerował, aby przemysł reklamował zawartą w jajkach cholinę, która jest jedną z dwóch składników odżywczych rzeczywiście w jajkach występujących - drugą jest cholesterol. Tak więc zmieniono taktykę, a priorytetem American Egg Board stało się przedstawienie choliny jako niecierpiącego zwłoki problemu, do którego jajka byłyby rozwiązaniem. Rozesłano listy do lekarzy, w których zwracano uwagę na niedobór choliny, jako poważne zagrożenie dla zdrowia publicznego. O wysokiej zawartości cholesterolu w jajkach nikt jednak nie wspominał.

W rzeczywistości ludzie spożywają dwukrotnie więcej choliny niż ich dzienne zapotrzebowanie, a zbyt dużo choliny, a nie jej niedobór, jest rzeczywistym problemem. Zbyt duża ilość choliny w organizmie powoduje, iż ciało zaczyna wydzielać rybi odór. Miliony Amerykanów cierpią na defekt genetyczny, który powoduje wydzielanie rybiego odoru i pomocna może tu być dieta uboga w cholinę, jako że cholina przetwarzana jest w naszym organizmie w trimetyloaminę (TMA). Osoby cierpiące na to zaburzenie często przechodzą na weganizm, ponieważ zmniejszenie spożywania produktów zwierzęcych zmniejsza produkcję TMA, a co za tym idzie wydzielanie rybiego odoru. Pozostałe 99% społeczeństwa przekształca cholinę w tlenek trimetyloaminy, który jest 100 razy mniej śmierdzący. Jednak twierdzenie, że dla tych 99% osób cholina jest bezpieczna jest błędne.

Badacze z Kliniki w Cleveland odkryli, iż przyswajana z pożywienia cholina jest powodem gromadzenia się blaszki w ludzkich arteriach. To z kolei zwiększa ryzyko chorób serca, udaru i śmierci. W których produktach spożywczych cholina występuje? Przede wszystkim w jajkach, mleku, wątróbce, czerwonym mięsie, drobiu i rybach.

Dobrą wiadomością jest, iż może to oznaczać zupełnie nowe podejście do zapobiegania czy leczenia chorób serca - poprzez limitowanie spożywania choliny, co z kolei prowadziłoby do przejścia na dietę roślinną.

Cholina może być jedną z przyczyn, dla których osoby na diecie Atkinsa mają zwiększone ryzyko zachorowania na choroby serca, natomiast Ci na diecie dr Ornisha (roślinnej) wręcz przeciwnie. Nowe badania dodają cholinę do listy produktów spożywczych, które zwiększają ryzyko chorób serca, a jajka są w tym wypadku dwukrotnie szkodliwe - zawierają nie tylko cholinę, ale również cholesterol.

Źródło: http:weganizm.com
Rzuć palenie – Rosnąca świadomość Polaków na temat szkodliwości wyrobów tytoniowych powoduje, że wielu palących (co trzecia osoba) w ciągu ostatnich 12 miesięcy podejmowało próbę rzucenia palenia. Obecnie ponad 2,7 miliona z nas jest gotowych do podjęcia próby zaprzestania palenia. Według badań Polacy potrzebują średnio 8 prób żeby na zawsze zaprzestać palenia. Dlatego właśnie stworzyliśmy nasza stronę www.jakrzucicpalenie.pl, która ma na celu pomoc osobom palącym w ich drodze do niepalenia.

www.jakrzucicpalenie.pl jest darmowym, internetowym przewodnikiem do rzucenia palenia.

Jak skorzystać z naszych porad? To proste!

Rzucanie palenia to zwykle proces składający się z wielu etapów (obejmujących przygotowanie się do rzucenia palenia, rzucanie palenia, czasem nawroty i w końcu upragnioną abstynencję).

Na naszej stronie znajdziesz rady i wskazówki pomocne na wszystkich etapach tego procesu. Co zrobić? Zobacz na którym etapie jesteś teraz, wejdź na odpowiednią podstronę, zastosuj proponowane rady, rzuć palenie i dołącz do tych, którzy nie palą!
Etapy:

    Palę bo lubię
    A może rzucić?
    Rzucam
    Już nie palę
 Negatywny wpływ substancji rakotwórczych na zdrowie dotyczy również tzw. palaczy biernych, czyli tych, którzy nigdy nie palili, a przebywają w środowisku zanieczyszczonym dymem tytoniowym. Palacze bierni wdychają te same trujące i rakotwórcze substancje, inna jest jedynie skala narażenia ich na zachorowanie. – Bardzo niepokoi fakt, że choć 80 proc. osób dorosłych uważa, że bierne palenie może spowodować poważne choroby u osób niepalących, prawie 50 proc. palących dorosłych przyznaje, że pali w obecności dzieci. Oznacza to, że codziennie około 4 mln dzieci ma kontakt z dymem tytoniowym – mówi dr n. med. Marta Mańczuk, kierownik Pracowni Prewencji Pierwotnej w Zakładzie Epidemiologii i Prewencji Nowotworów Centrum Onkologii – Instytucie im. Marii Skłodowskiej-Curie.  

Papierosy są jedynym legalnie sprzedawanym na całym świecie produktem o udowodnionym działaniu rakotwórczym. W dodatku nie ma mniej szkodliwych papierosów – wszystkie papierosy, bez wyjątku, „light” czy „slim”, są tak samo szkodliwe dla zdrowia, ponieważ dostarczają tyle samo trujących substancji do organizmu. Dodatki smakowe dodatkowo ułatwiają inhalację, czyli powodują, że osoby palące „slimy” lub „lighty” zaciągają się głębiej i mocniej – mówi prof. dr hab. n. med. Witold Zatoński.  

Jedynym i najskuteczniejszym sposobem, aby ustrzec się przed rakiem płuca jest rzucenie palenia. Pocieszające jest, że około 50 proc. kobiet codziennie palących papierosy chciałoby rzucić palenie. Obecnie uzależnienie od tytoniu traktowane jest jak choroba, którą trzeba leczyć. Jest wiele sposobów na uwolnienie się od uzależnienia: od silnej woli przez terapie farmakologiczne dostosowane indywidualnie dla każdego palacza, a także wsparcie psychologiczne. Pomocna w procesie rzucania palenia jest funkcjonująca przy Centrum Onkologii – Instytucie im. Marii Skłodowskiej-Curie, ogólnopolska Telefoniczna Poradnia Pomocy Palącym (tel : 801 108 108). Jeśli masz zamiar rzucić lub jesteś w trakcie rzucania palenia i potrzebujesz porady, zadzwoń! Jeśli chcesz pomóc rzucić palenie komuś z twoich bliskich, zadzwoń! Jeśli chciałbyś namówić kogoś z twoich bliskich aby rzucił palenie, a nie wiesz jak to
zrobić, zadzwoń!

Rzuć palenie

Rosnąca świadomość Polaków na temat szkodliwości wyrobów tytoniowych powoduje, że wielu palących (co trzecia osoba) w ciągu ostatnich 12 miesięcy podejmowało próbę rzucenia palenia. Obecnie ponad 2,7 miliona z nas jest gotowych do podjęcia próby zaprzestania palenia. Według badań Polacy potrzebują średnio 8 prób żeby na zawsze zaprzestać palenia. Dlatego właśnie stworzyliśmy nasza stronę www.jakrzucicpalenie.pl, która ma na celu pomoc osobom palącym w ich drodze do niepalenia.

www.jakrzucicpalenie.pl jest darmowym, internetowym przewodnikiem do rzucenia palenia.

Jak skorzystać z naszych porad? To proste!

Rzucanie palenia to zwykle proces składający się z wielu etapów (obejmujących przygotowanie się do rzucenia palenia, rzucanie palenia, czasem nawroty i w końcu upragnioną abstynencję).

Na naszej stronie znajdziesz rady i wskazówki pomocne na wszystkich etapach tego procesu. Co zrobić? Zobacz na którym etapie jesteś teraz, wejdź na odpowiednią podstronę, zastosuj proponowane rady, rzuć palenie i dołącz do tych, którzy nie palą!
Etapy:

Palę bo lubię
A może rzucić?
Rzucam
Już nie palę
Negatywny wpływ substancji rakotwórczych na zdrowie dotyczy również tzw. palaczy biernych, czyli tych, którzy nigdy nie palili, a przebywają w środowisku zanieczyszczonym dymem tytoniowym. Palacze bierni wdychają te same trujące i rakotwórcze substancje, inna jest jedynie skala narażenia ich na zachorowanie. – Bardzo niepokoi fakt, że choć 80 proc. osób dorosłych uważa, że bierne palenie może spowodować poważne choroby u osób niepalących, prawie 50 proc. palących dorosłych przyznaje, że pali w obecności dzieci. Oznacza to, że codziennie około 4 mln dzieci ma kontakt z dymem tytoniowym – mówi dr n. med. Marta Mańczuk, kierownik Pracowni Prewencji Pierwotnej w Zakładzie Epidemiologii i Prewencji Nowotworów Centrum Onkologii – Instytucie im. Marii Skłodowskiej-Curie.

Papierosy są jedynym legalnie sprzedawanym na całym świecie produktem o udowodnionym działaniu rakotwórczym. W dodatku nie ma mniej szkodliwych papierosów – wszystkie papierosy, bez wyjątku, „light” czy „slim”, są tak samo szkodliwe dla zdrowia, ponieważ dostarczają tyle samo trujących substancji do organizmu. Dodatki smakowe dodatkowo ułatwiają inhalację, czyli powodują, że osoby palące „slimy” lub „lighty” zaciągają się głębiej i mocniej – mówi prof. dr hab. n. med. Witold Zatoński.

Jedynym i najskuteczniejszym sposobem, aby ustrzec się przed rakiem płuca jest rzucenie palenia. Pocieszające jest, że około 50 proc. kobiet codziennie palących papierosy chciałoby rzucić palenie. Obecnie uzależnienie od tytoniu traktowane jest jak choroba, którą trzeba leczyć. Jest wiele sposobów na uwolnienie się od uzależnienia: od silnej woli przez terapie farmakologiczne dostosowane indywidualnie dla każdego palacza, a także wsparcie psychologiczne. Pomocna w procesie rzucania palenia jest funkcjonująca przy Centrum Onkologii – Instytucie im. Marii Skłodowskiej-Curie, ogólnopolska Telefoniczna Poradnia Pomocy Palącym (tel : 801 108 108). Jeśli masz zamiar rzucić lub jesteś w trakcie rzucania palenia i potrzebujesz porady, zadzwoń! Jeśli chcesz pomóc rzucić palenie komuś z twoich bliskich, zadzwoń! Jeśli chciałbyś namówić kogoś z twoich bliskich aby rzucił palenie, a nie wiesz jak to
zrobić, zadzwoń!

Palenie marihuany w ciąży

Przeszło osiemnaście lat temu miesięcznik naukowy „Pediatrics” opublikował przełomowe badania dotyczące wpływu marihuany na ciążę i dziecko. Choć ich wyniki okazały się punktem zwrotnym w dziedzinie pediatrii – niewiele osób o nich słyszało. Konserwatywnemu światu nauki trudno pogodzić się z faktem, że matki palące konopie w ciąży mogą rodzić zdrowe i inteligentne potomstwo.

Czytaj dalej →